Open'er Festival 2013 - 3-6.07.2013 - Gdynia
Open'er Festival podzielił ludzi i każda kolejna edycja zdaje się potwierdzać tę tezę. Paradoksalnie dzięki temu jest on "jakiś", a zrobić duże wydarzenie z charakterem, nawet jeśli ma się ono wielu nie podobać, to już jest sukces.
Na wstępie trzeba wspomnieć, że wielu stoi w opozycji do "piwnego" festiwalu, twierdząc, że jest tam za dużo ludzi, pogoda rzadko dopisuje, kolejki są za długie, a jedzenie fatalne. Mam jednak wrażenie, że większość osób formułujących takie twierdzenia, nigdy na Open'erze nie była, a powodem do takiego przekrzywiania obrazu Open'era jest cena karnetów, w tym roku oscylująca w okolicach 500 PLN. Jeśli dodamy do tego dojazd, noclegi i żywienie się zimnymi zapiekankami za 15 PLN sztuka (jedyna słuszna krytyka z w/w), sformułowanie organizatora, że jest wiele osób żyjących od Open'era do Open'era - nabiera zupełnie nowego znaczenia, powiązanego z czekaniem na święto Matki Boskiej Pieniężnej. Gdy już się jest bowiem na miejscu, kolejki wcale nie są straszne, a jeśli ktoś chce stać blisko sceny - nie stanowi to bardzo dużego problemu, nawet przy najbardziej obleganych koncertach. Festiwale są jednak specyficzne, a Open'er jest jednym z najbardziej specyficznych z nich wszystkich.
Co jeśli pieniądze nie stanowią dla nas przeszkody w pojawieniu się w Gdyni? Pozostaje pytanie czy lubimy takie klimaty. Open'er już dawno przestał być festiwalem muzycznym i żeby naprawdę cieszyć się tym wyjazdem trzeba umieć bawić się w konwencji zaproponowanej przez organizatora, by przetrwać na miejscu te 4-5 dni. Technicznie trudno tu coś zarzucić pomysłodawcom, bo na miejscu mamy np. pokazy mody, teatr, muzeum, kino, wykłady, warsztaty - a to tylko jakaś 1/10 oferty na terenie lotniska Gdynia-Kosakowo. Jednocześnie w moim przypadku żaden z tych elementów nie przykuł uwagi na dłużej i stanowi raczej o przepychu panującym na wydarzeniu, którym zresztą organizatorzy słusznie się chwalą.
Kolejną kwestią są często specyficzni odbiorcy (choć trudno jest generalizować mówiąc o 50-60 tysięcznym tłumie). Bez wątpienia Open'er jest wydarzeniem mocno komercyjnym, na którym znaczną część line-upu stanowią mainstreamowe kapele w tym najbardziej kłującym mnie wydaniu, bo próbującym udawać, że to muzyka dla ludzi o wyszukanym guście. Krótko mówiąc: undergroundowcy i melomani, choć wszyscy tacy sami. Nie zmienia to faktu, że ktoś z Alter Artu, którego pracą jest możliwość wydania paru baniek na line-up, ma łeb na karku i choć pewna powtarzalność jest na festiwalu męcząca, to jednak co najmniej kilka perełek w Gdyni można było zobaczyć. Jest też duże prawdopodobieństwo, że poza tą festiwalową rzeczywistością, niektórych z nich nie uświadczymy na innych występach w naszym kraju.
Oczywiście pierwszego dnia Open'era wszyscy żyli pierwszym w naszym kraju koncertem legendarnej formacji Blur. Chyba nikt kto widział/słyszał zeszłoroczne wydawnictwo "Parklive", nie miał wątpliwości, że ten występ będzie świadectwem nie tylko profesjonalizmu zespołu, ale i tego, że z taką energią jest praktycznie pewne, że po dekadzie czekania, w końcu nowy album Blur ujrzy światło dzienne. Najważniejszym jednak koncertem tego dnia był dla mnie występ Kendricka Lamara. Jako wielkiego fana pochodnych rocka i metalu, trochę boli mnie fakt, że w ostatnich latach hip-hop ma się aż za dobrze. O ile w 2010 roku jedną z najważniejszych płyt na rynku był album Kanye Westa, o tyle w ubiegłym krążek Kendricka robił na mojej playliście niemałą furorę. Co ciekawe, są to zupełnie różni artyści, z których pierwszy operuje doskonałym podkładami, drugi zaś jest mistrzem liryki. Zaproszenie autora "good kid, m.A.A.d city" na Open'era było fantastycznym wyborem i może dzięki temu, w końcu zacznie on być szerzej kojarzony w Polsce. Tego samego dnia wystąpili także Editorsi z nowymi aspiracjami do bycia następcami U2, solidne Alt-J i Crystal Castles. Nie zabrakło także ostatniej rewelacji sprzedażowej, czyli Dawida Podsiadło, który niestety interesujący jest tylko, gdy zestawi się go z innymi wykonawcami próbującymi ostatnio podbić nasz rodzimy rynek muzyczny.
Editors
Alt-J
Kendrick Lamar
Drugi dzień potwierdził, że na line-up złożyli się autorzy świetnych, ostatnio wydanych albumów. Mam tu konkretnie na myśli bardzo dobry krążek Tame Impala i gloryfikowany przeze mnie nowy album Nicka Cave'a. Poza nimi tego dnia uwagę zwrócili m.in. Matisyahu, Sorry Boys i oczywiście Arctic Monkeys. Wrócę jednak na chwilę do występu Nicka, który absolutnie przyćmił efekciarstwo "małp", będących czwartkowym headlinerem. Po setkach koncertów, które widziałem, jednym z największych wypaczeń jakiego doznałem jest to związane ze zwiększeniem dystansu do koncertu - patrzenie na niego pod kątem profesjonalizmu, powtarzalności czynności, pewnej rutyny, którą widać u artysty nawet jeśli granie sprawia mu radość. Jednak w przypadku tego występu było inaczej. To rzadkie zjawisko, gdy u wykonawcy z takim doświadczeniem wyczuć można aż tak autentyczne emocje. Gdy schodził do publiczności i śpiewał kolejne wersy ściskając dłonie szczęśliwców zebranych pod barierkami - jasne było, że to już nie aktorstwo, a kolejny krok w ramach ambitnego projektu odpychania od siebie nieba, by postawić sobie nowy cel: absolutną nieśmiertelność w sercach fanów. A nie… to chyba już osiągnął.
Nick Cave & The Bad Seeds
Łąki Łan
Maria Peszek
Najciekawiej dla mnie jednak przedstawiał się trzeci dzień imprezy, który w mojej rozpisce otwierał występ Kalibra 44. Duże nadzieje wiązałem z reaktywacją tego składu, lecz po gdyńskim koncercie muszę chyba jednak odłożyć je na bok. Nic tu się niestety nie kleiło i na dodatek zajęcie dużej sceny było w tym wypadku raczej chybionym pomysłem. Wrażenie natomiast zrobił na mnie koncert Skunk Anansie. O ile w trakcie mojej rozmowy ze Skin dokładnie rok temu, mogłem spokojnie stwierdzić, że wokalistka "chce" być znów na topie, o tyle to, co pokazała na scenie, było namacalnym dowodem na to, że "może". Fantastycznie obserwuje się wykonawców emanujących tak zaraźliwą energią. Następna w kolejce była QOTSA, kolejny przykład potwierdzający, że w tym roku udało zaprosić się artystów, którzy niedawno wydali album, o którym mówić się będzie jeszcze długo. Choć czekałem na utwory z nowej płyty, zespół zaczął spokojnie, od "Feel Good Hit Of The Summer" i szybko rozkręcił nie odkładając na później "No One Knows" (wspominam o tym, bo na portalu WP błędnie podano początek setlisty, prawdopodobnie sugerując się poprzednimi koncertami trasy). Co ciekawe, ten występ, na który czekałem chyba najbardziej tego dnia, nie powalił mnie na kolana. Nie była to jednak wina zespołu - ten po prostu zabrzmi lepiej jak trafi w końcu do klubu lub hali - czekamy! Mój niedobór dobrego hip-hopu tego dnia zniwelował Nas. Choć jego nowy album jest tylko solidny, występ na Open'erze przypomniał mi jak w 1994 roku po raz pierwszy usłyszałem "Illmatic" - krótko mówiąc było to niesamowite przeżycie, a dla miłośników gatunku na pewno dodatkowo spotęgowane przez kultowość Nasira. Tempo było duże, bo w tym samym czasie trwał jeszcze występ Queens Of The Stone Age, a już za chwilę miał zaczynać się koncert grupy Hey. Ta, gdyby wystąpiła zamiast Kalibra na dużej scenie, pewnie nikt by się nie obraził, a i wszyscy pomieścili, w przeciwieństwie do wypełnionego po brzegi i jeszcze trochę więcej namiotu. Hey w nowym wydaniu w ogóle mnie nie grzeje, więc jego ocenę zostawiam w spokoju. Przepraszająca jak zwykle za wszystko Kasia Nosowska mam nadzieję, że da czadu na Jarocinie, gdzie w całości ma zostać odegrany "Fire". Przypomnijmy, że 20 lat minęło od premiery tej kultowej płyty… Niestety na Open'erze set nie był tak wyjątkowy, ale pokazujący obecny styl grupy, który można zobaczyć na koncertach klubowych. Ostatnim wykonawcą, którego nowa płyta nakręca mnie w ostatnim czasie, a który wystąpił w Gdyni, to oczywiście The National. Aż nie chce się wierzyć, że to już czwarty z rzędu tak dobry krążek i kolejny genialny występ amerykańskiej kapeli. Oczy szkliły mi się od samego początku i mam nadzieję, że z tym materiałem zobaczę ich jeszcze pod zakrytym dachem. Jednocześnie, nawet jeśli tak się stanie, na pewno nie przyjdzie mi zobaczyć go z tak bliska, gdyż w trakcie występu, po opróżnieniu butelki wina, postanowił wejść w tłum publiczności, nie przestając śpiewać. Ciekawe czy ochrona wiedziała o tym, że Matt często stosuje ten chwyt czy może bali się, że zostanie stratowany przez publiczność. Nie został. A brawom nie było końca. Warto też wspomnieć, że tego dnia, a właściwie nocy, zagrało również Disclosure - czyli duet kompletnie odklejony od wymienionych przeze mnie wykonawców tego dnia, a grający bardzo fajną mieszankę UK garage i deep house.
Kaliber 44
Skunk Anansie
Queens Of The Stone Age
Hey
The National
Ostatni dzień regularnej części festiwalu potraktować mogłem już spokojnie jako deser po daniach głównych, które zobaczyłem w piątek. Warto było wybrać się na Crystal Fighters, które zyskało sobie w Polsce wielu wielbicieli i można je nazwać elektroniczną wersją Gogol Bordello. Listę najciekawszych wydarzeń eventu zamknął występ Animal Collective, ale przed nim pojawiło się jeszcze Kings Of Leon, które pomimo coraz gorszych wydawnictw płytowych, na stałe wpisało się na listę grup zapewniających dobrą frekwencję i zabawę.
Crystal Fighters
Kings Of Leon
Fani Open'era zawsze znajdą argument by przekonywać, że to wydarzenie jest najważniejszą imprezą całego roku. Przeciwnicy nigdy nie przestaną czepiać się organizatorów, że to festiwal dla hipsterów i bogaczy. A co z tymi, którzy jeszcze nie wiedzą czy warto? Dla kogoś z Warszawy czy Krakowa, odpowiedź nie jest oczywista. W cenie karnetu można zobaczyć bowiem minimum cztery-pięć regularnych koncertów średniej wielkości gwiazd, prawdopodobnie także tych, które na Open'erze się pojawiły. Gdy dodamy do tego koszt noclegów w Trójmieście i wyśrubowane do granic możliwości ceny czegokolwiek na terenie festiwalu, okazuje się, że mamy do czynienia z wydarzeniem nie do końca ekskluzywnym, lecz w absolutnie ekskluzywnej cenie. Z drugiej strony, jeśli ten jeden raz w roku można sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa i chce się zobaczyć największe gwiazdy mainstreamu (choć to jeszcze zależy od line-upu festiwali Orange i Impact), po dobrym rozważeniu wszystkich plusów ujemnych, Gdynia za rok będzie jak zwykle na was czekała.
PS. Jeśli kiedyś na bramkach wejściowych ochroniarz wskazując na pendrive w waszym plecaku zapyta was co to jest - nie odpowiadajcie "rozkładany nóż fluorescencyjny" - ja tak zrobiłem i spędziłem sporo czasu na wyjaśnieniach swojego suchego żartu…
Marcin Kubicki
zdjęcia: Asia Kubicka