Bon Jovi - 19.06.2013 - Gdańsk

Relacje
Bon Jovi - 19.06.2013 - Gdańsk

Uwielbienie czy sentyment? W moim przypadku raczej to drugie uczucie pokierowało mnie 19 czerwca do Gdańska na pierwszy polski koncert grupy Bon Jovi, założonej w New Jersey 30 lat temu…

Choć Bon Jovi nie było pierwszą rockową kapelą jaką usłyszałem w życiu, na pewno była jedną z tych, które dzięki mediom mojego dzieciństwa słyszałem i widziałem wielokrotnie. Załapałem się także na artystyczną "końcówkę" formacji, jaką dla mnie stanowiły krążki "Keep The Faith" i "(These Days)". Płyty, do których do dzisiaj czuję fantastycznie pozytywne emocje.

Trudno zresztą, by te były inne. Fenomen grupy nie jest trudny do rozgryzienia. O ile ktoś nie jest hejterem z zasady, szybko powinien pojąć magię muzyki serwowanej przez zespół, którą w najprostszym rozkładzie można podzielić na dwa rodzaje piosenek. Z jednej strony mamy przepełnione wiarą w lepsze jutro, dające nadzieję i siłę kawałki nie wpadające w niepotrzebny patos: "I Believe", "Keep The Faith", "Livin' On A Prayer", z drugiej utwory poświęcone miłosnym wyznaniom, tym mniej lub bardziej szczęśliwym, jednak z typowym dla Bon Joviego, bardzo dobrym wyważeniem między sentymentalizmem a męskością. Krótko mówiąc i nawiązując do wielkiego przeboju formacji: ten Romeo krwawi, ale robi to z godnością i klasą.

Ta klasa zresztą powoduje, że zespół magnetyzuje bardzo różne grupy publiczności. Choć trochę szkoda, że gdański koncert nie wyprzedał się, to jednak na stadionie PGE Arena obserwować mogliśmy pełen przekrój osób, które od jakiegoś czasu musiały wiedzieć, że tę środę spędzą na Pomorzu. Mieliśmy więc obowiązkowo fanów pierwszej kategorii, często przywdziewających koszulkę autoryzowanego fanklubu Always, szczycących się swoimi wyprawami po Europie i nie tylko, traktujących bilety z kolejnych występów Bon Joviego jak najwyższe sportowe trofeum. Mieliśmy także osoby, którym w mniejszym lub większym stopniu, w zależności od wieku, grupa towarzyszyła od roku po trzy dekady w ich życiu. Oni po prostu wiedzieli, że Bon Jovi to marka, która może mieć lepsze lub gorsze dni, ale zwyczajnie zawieść nie jest w stanie. Na koniec było sporo osób przypadkowych: kobiet w "pięknych toaletach", których wyeksponowane to i tamto niczym na dyskotekowy podryw idealnie koegzystowało z cudownie opalonymi, męskimi ciałami partnerów, którym równać mógłby się tylko grecki posąg, gdyby nie przyciemniane okulary sugerujące bliski związek z tajną służbą jej królewskiej mości. I nawet w tych wszystkich grupach można było zobaczyć fantastyczną rozmaitość wiekową. Co jest absolutnie fenomenem: nikt też nie wyglądał jakby czuł presję czy zażenowanie, bo, jak to słusznie zauważyła po koncercie pewna lekko wstawiona dama udzielając telewizyjnego wywiadu: to jest klasa sama w sobie. I choć jest to bardzo prostolinijne stwierdzenie, to taki właśnie jest przecież ten zespół. I tej nocy, udowodnił, że najlepszy w swojej kategorii.

Wrażenie robiła już sama scena o wymiarach prawie 60x30 metrów, będąca tak naprawdę gargantuicznym modelem przedniej maski Buicka 59. Do tego wielkie ekrany, będące bocznymi "lusterkami" i przednią "szybą", oraz, już trochę mniej związany z tematem, "koci wybieg" dla Jona, w środku którego znalazła się grupka szczęśliwych fanów. Choć oczekiwanie było duże, mam wrażenie, że zabrakło efektownego budowania napięcia w temacie rozpoczęcia tego koncertu. Z pewnością jednak była to kwestia startu jeszcze w pełnym słońcu, co sprawiło, że nagle o godzinie 20, gdy zespół wkroczył na scenę, uciekła mi cała dramaturgia oczekiwania na przyjazd Bon Joviego - gości oczekiwanych przez niektórych fanów, nie przesadzając, całe życie.

Gdy jednak wkroczyli, zrobili to, co do nich należało. Pomijam tutaj oczywiście fakt, że jeszcze nie słyszałem na żadnym polskim stadionie odpowiedniego nagłośnienia koncertu, jednak to, z czym panowie przyjechali do swojej publiczności, kupiło jej serca od pierwszych chwil… no, powiedzmy, że od pierwszych, bo nie da się ukryć, że o ile świeży utwór "That's What The Water Made Me" tylko trochę rozgrzał stadion, o tyle kolejny "You Give Love A Bad Name", to już szał na całego. Już wtedy bardzo pozytywne wrażenie zrobił na mnie Phil X, występujący zamiast Richiego Sambory, wizualnie i manierą nieodparcie kojarzący mi się z Johnem Frusciante. Pod względem gry nie odczułem więc braku regularnego członka grupy, choć nie da się ukryć, że jako drugi wokal prawdopodobnie doskonale dopełniałby całości. Jak wobec tego prezentował się ten, bez którego przedstawienie by się nie odbyło? Jon Bon Jovi był dokładnie taki, jakiego go sobie wyobrażałem: uśmiechnięty, pełen energii, otwarty i gotowy by przyjąć wyzwanie podbijania kraju, którego porwania do zabawy mógł nie potraktować jako wyzwania. A jednak. Zaangażowanie z jego strony by show wypadło jak najlepiej było wyraźne. Facet przy okazji jest w fantastycznej formie, zwłaszcza jeśli porównamy go z niektórymi frontmanami, którzy również święcili największe sukcesy na przełomie lat 80. i 90. Na ten przykład wystarczy dać choćby równie często jak on pojawiającego się na plakatach w Bravo - Axla Rose. Jednocześnie czasu się nie oszuka i w wymagających utworach, takich jak zamykające koncert "Always", słychać było, że Jon nie wyrabia już niektórych rejestrów. To jednak jeden z tych przypadków, kiedy widzimy artystę dającego z siebie wszystko - nie testujemy go, nie oceniamy, a wspieramy w tym co robi. I tak też poczynił gdański stadion.

Czy można mieć o coś pretensje do zespołu? Żeby nie wyszła laurka: oczywiście, że tak. Pomimo że setlista na trasie nie może obfitować w nieprzewidziane zwroty akcji, żal, że nie mogliśmy usłyszeć utworów, na które wielu na pewno czekało. Bon Jovi z uporem maniaka stara się promować swoje nowe dzieła, ale chyba nawet zatwardziali obrońcy grupy zgodzą się ze mną, że gdyby choćby na bisach zastąpić takie "Superman Tonight" jakimś szlagierem typu "Bed Of Roses", nikt by się nie obraził. Ja już nawet nie wspominam o tym, co za takie koncertowe wykonanie "Dry County" bym zrobił… Przy okazji zastanawia mnie dlaczego do setlisty nie przyjęło się "What's Left Of Me" - dla mnie w zasadzie jedyna godna uwagi kompozycja z ostatniej płyty zespołu. To jednak temat na zupełnie oddzielną dywagację.

Tam, gdzie Bon Jovi tracił jakieś drobne punkty, zaraz je odzyskiwał. Założenie koszulki reprezentacji Polski w piłce nożnej mogło nie być zbyt fortunne w kraju, który chyba nawet w grze w krykieta radzi sobie lepiej - to jednak wywołało spodziewaną wrzawę na stadionie. Takie drobne smaczki wychodziły jednak z obu stron, bo przecież nie sposób nie nazwać sukcesem pięknej prezentacji na trybunach flagi ze słowami: "Good things come to those who wait. Thank U", czy rozświetlenia obiektu na biało-czerwono dzięki telefonom komórkowym na trybunach i bransoletkom na płycie boiska.

Że co? Zrobiło się obrzydliwie słodko? Obwińcie mnie i Bon Joviego przy okazji. A najlepiej, jak śpiewał Jon w 1992 roku, obwińcie o to naszą miłość do rock n rolla. Tej nocy chyba po wszystkich zgromadzonych było widać, że mają jej pod dostatkiem.

tekst: Marcin Kubicki
zdjęcia: Asia Kubicka




Setlista:

That's What The Water Made Me
You Give Love A Bad Name
Raise Your Hands
Born To Be My Baby
Lost Highway
Runaway
It's My Life
Because We Can
What About Now
We Got It Goin' On
Keep The Faith
(You Want To) Make A Memory
In These Arms
Captain Crash & The Beauty Queen From Mars
We Weren't Born To Follow
Who Says You Can't Go Home
Rockin' All Over The World
I'll Sleep When I'm Dead / Start Me Up
Bad Medicine

Bisy:
Someday I'll Be Saturday Night
Wanted Dead Or Alive
Have a Nice Day
Superman Tonight
Never Say Goodbye
Livin' On A Prayer
Always