Czyżynalia - 18.05.2013 (dzień drugi) - Kraków
Kontynuujemy relację z Czyżynaliów. Czas na dzień drugi...
Nie ukrywam, że najbardziej czekałam na Jelonka. Jak wiadomo wszem i wobec, żaden szanujący się festiwal nie obejdzie się bez Niego (a ten był szanujący się). Jednak żeby nie wiem jak pilnować Jelonka, On zawsze musi zrobić dywersję. Tym razem zaczął od próbywysadzenia nam sceny. Niestety (dla Jelonka oczywiście) scena solidna była (albo coś mu się pokręciło przy wyliczaniu ilości materiałów wybuchowych) i atak okazał się nieskuteczny. Potem ponawiał tę próbę kilkakrotnie, na szczęście z zerowym skutkiem. Jak wiadomo (niejednokrotnie o tym pisałam) Jelonek zatrudnia basistę "Manika", "Jebika" obsługującego gitarę, perkusistę "Chojo", Krzysia z instrumentami klawiszowymi oraz chór i zespół baletowy. Menażeria owa taranuje wszystko co podleci pod buty, więc tym razem podjęła próbę zwinięcia betonu z pasa startowego. Generalnie balet podejmował kilkaset prób, przy użyciu trzech podstawowych manewrów: ścianki, młynka i wężyka. Na szczęście pas jest stary, przedwojenny i bardzo solidny (Panie, przed wojną, to inaczej budowali, nie jak teraz autostrady, że maluchem przejedziesz i asfalt zdarty), więc ocalał. w związku z powyższym artysta w ramach protestu postanowił wystrzelić się w kosmos, mocując sobie do tyłka zestaw małego pirotechnika. Nie poleciał (chociaż bardzo na to liczyłam). Znowu źle obliczył. Wszelakie próby dywersji zostały okraszone podkładem muzycznym w postaci: "ViolMachine", "Akka","Sabre Dance", "Vendome" itd. Przy "Daddy Cool" (wiedziona instynktem niestrudzonego badacza) poszłam sprawdzić stan betonu, ale niestety Krakowska Grupa Baletowa uznała mnie za jednego ze swoich i zostałam użyta w roli zwłok przekazywanych dzielnej ochronie. Przy "Elephant Ballet" Jelonek niczym Hannibal w bitwie pod Zamą, użył słoni bojowych. Słonie szarżowały scenę, ale pomimo że były bardzo efektownym środkiem walki, też nie dały rady (scena jak stała, tak stała). Zawiedzione towarzystwo postanowiło sobie odpuścić, ale na koniec odgrażali się że "jeszcze tu wrócą". Trzymamy za słowo! Następnym razem przygotujemy się jeszcze lepiej!
Jako że Jelonkowi numer nie przeszedł, doczekałam Luxtorpedy. Jak wiadomo Litza wychodzi pięknie na zdjęciach (dlatego mieliśmy taka ładną okładkę w sierpniu ubiegłego roku). Do tego jak na dziadka, jest nieźle zakonserwowany i świetnie daje radę. Nie wiem czy mam płaskostopie kory mózgowej, czy inny uraz z dzieciństwa, ale mimo dziesiątków Jego koncertów, na których byłam (Acid Drinkers, 2Tm2,3, Flapjack, Kazik na Żywo), Litza kojarzy mi się najbardziej z koncertem w Jarocinie w 93 roku i największą zadymą jaka w życiu widziałam (jako małolata nie posiadałam zupełnie instynktu samozachowawczego, więc biegałam w kółko żeby czasem czegoś nie przeoczyć) i jeszcze z koncertu w "Żelaznej", bo mi pękły dwa żebra pod barierką i byłam tylko do połowy. Przed dziadkiem Robertem zaśpiewał dziadek Elvis ("I Can't Help Falling In Love"). "Hymn", "Jestem głupcem", "3000 świń" i... obtarły mnie buty. Mniej więcej w tym samym czasie Krakowska Grupa Baletowa postanowiła spontanicznie zainicjować rzucanie zwłokami w ochronę ("Amnestia", "Tu i teraz", "Wilki dwa") połączone z ponowną próbą zdarcia betonu ("Za wolność", "Mowa trawa", "Raus"). Zaobserwowałam również liczne próby orania betonu przy pomocy zwłok ("Trafiony zatopiony", "Niezalogowany"), którym zespół próbował zapobiec grając balladkę pewnego znanego zespołu sponsorowanego przez literkę "M". Niestety przyniosło to skutek odwrotny do zamierzonego. Zwłoki latały częściej i jakby partiami (w każdym razie nie pojedynczo). Potem już było tylko gorzej ("W ciemności", "Serotonina", "Autystyczny"), bo z latania partiami zrobiło się grupowe. Beton na lotnisku jęczał żałośnie, wielkie darnie trawy fruwały w powietrzu a Luxtorpeda poszła po bandzie i zagrała kolejny cover, który w oryginale śpiewał Pan Kleks udający Bruca Lee. W między czasie doszłam do dwóch budujących wniosków: nie jestem Carrie Bradshaw, ie pisuję do New York Star, tylko do Gitarzysty, więc po jaką cholerę męczę się ciasnych butach, tylko dlatego że fajnie wyglądają.
Jak już pisałam, metal symfoniczny ma z prawdziwą symfoniką tyle wspólnego co świnia z fizyką jądrową. Samo określenie brzmi jak "być trochę w ciąży", bo cała symfonia wydobywa się z syntezatora Roland czy innego ustrojstwa obsługiwanego w tym przypadku przez Martijna Spierenburga. Od samego początku "Shot in the Dark" (jaki "dark", świecili aż miło), "In the Middle of the Night" i "Faster" - miałam dylemat czy wolę Nightwish z Olsenową czy Within Temptation z Sharon. Obydwa bowiem borykają się z
dość kłopotliwym zadaniem wywołania u metalowego słuchacza poczucia odrobiny estetyki. Po ciemku pogubiłam całą ekipę wraz z własnym ślubnym, więc przytulać mogłam się wyłącznie do drabiny i cały romantyzm szag trafił. Do tego stale zmieniające się wizualizacje zmusiły mnie do stanie na w/w drabinie non stop i zaprzestania myślenia o romantycznych pierdołach. Cóż mam jeszcze napisać? Stałam na tej drabinie przez kolejne dziewięć utworów ("Stand My Ground","Our Solemn Hour", "Ice Queen",
"Sinéad", "What Have You Done", "Angels", "Summertime Sadness" i "Iron") z opadniętą z wrażenia szczęką, bo i nagłośnienie i światła były nieziemskie. Potem na czterech bisach ("See Who I Am", "Memories", "Mother Earth" i "Stairway to the Skies") prawie spadłam z wrażenia. Macie galerię, pooglądajcie.
zdjęcia i tekst: Romana Makówka