Orchid - 29.04.2013 - Kraków

Relacje
Orchid - 29.04.2013 - Kraków

Wystarczyło przejść kilkanaście minut piechotą od mojego mieszkania, by znaleźć się na… południu Stanów Zjednoczonych.

29 kwietnia 2013 roku odbyła się trzynasta edycja cyklu koncertów Southern Discomfort, które od jakiegoś czasu przyciągają do krakowskiego klubu Lizard King mniej lub bardziej znane kapele wyrosłe  z blues rockowej lub Black Sabbathowej tradycji. Idea to szczytna, wszak takiego grania nigdy za wiele, szczególno w naszym zelektronizowanym świecie. Giwazdą tego koncertu miało być Witchcraft, które promuje właśnie swoją nową płytę "Legend". Miało, ale nie było, bowiem z - jak podano kilka dni przed imprezą - powodów zdrowotnych Szwedzi byli zmuszeni do odwołania części koncertów. Cóż, siła wyższa, ale nie łudźmy się - większość słuchaczy (z sympatyczną grupą metalowców ze Śląska siedzących przede mną) oczekiwała głównie występu Witchcraft.

Faktycznie szkoda, bo "Legend" to niezła płyta, ale pozostałe kapele sprawiły, że łezka zakręciła mi się w oku. Och, jakże dawno nie byłem na koncercie zagranicznych kapel, które do sympatycznego klubu ściągają, bo ja wiem, sto osób! Życie dziennikarza muzycznego (to bynajmniej nie są żale) kręci się ostatnio wokół dużych festiwali, więc okazji do wizytacji na tego typu gigach nie ma u nas aż tak wiele. Przypomniały mi się więc nie tak odległe studenckie czasy, co automatycznie wywindowało poziom mojego optymizmu.

Rolę gwiazdy wieczoru musieli przejąć Amerykanie z Orchid, ale zanim zameldowali się na scenie, przed nimi wystąpiły trzy inne kapele. Rozpoczął skład Odyssey ze Szwecji. Trio zaserwowało nam muzykę z pogranicza psychodelii, stonera i grunge'u. Panowie brzmieli jakby Kurt Cobain i Roger Waters dołączyli do Kyuss i razem poczęli tworzyć siarczystą gitarową muzykę. Charyzmy i zaangażowania tym koleżkom odmówić nie sposób, szczególnie frontman (a przy okazji basista) dawał z siebie wszystko, tarzając się to po scenie, a nawet i pod sceną (co poniektórzy martwili się, czy aby nie zemdlał). Dużo w nich energii, niestety piosenki piszą dość przeciętne i mało oryginalne, w efekcie po występie zapadł mi w głowie bardziej ich ruch sceniczny, niż kompozycje.

Przeciwieństwem Odyssey byli ich rodacy z Troubled Horse, w których składzie znajdują się byli i obecni członkowie Witchcraft - to miała być pocieszanka dla fanów. Panowie zagrali zdecydowanie sprawniej technicznie i bardziej przebojowo, niż poprzednicy, śmiało odnosząc się do rozpędzonego heavy metalu i southern rocka, ale zaś ich sceniczna prezencja, oszczędność w okazywaniu emocji nieco studziła nastroje panujące wśród publiki.

Jako kolejni na scenę wkroczył kwartet Free Fall, którego debiutancką płytę "Power & Volume" miałem niedawno okazję recenzować. Na żywo Szwedzi jakby odbiegli od brzmienia żywcem zdartego z AC/DC, gitary miały więcej mięsa, a melodyjny, głęboki bas Rickenbacker dominował nad kolegami. I dobrze - dzięki temu muzyka Free Fall nabrała charakteru. Jednakże wokalista Bon Sco… przepraszam - Kim Fransson musi jeszcze popracować nad sceniczną prezencją i prowadzeniem publiczności.

Danie główne Southern Discomfort pojawiło się na deskach Lizard King około 23. Ktoś powiedział o Orchid, że brzmią bardziej Sabbathowo, niż Black Sabbath i szczerze muszę przyznać, że na żywo to wrażenie się potęguje. Theo Mindell zaciąga podobnie do Ozzy'ego Osbourne'a (co najlepiej uwidoczniło się w "Eyes Behind The Wall"), Keith Nickel szarpie struny basu w iście Butlerowskim stylu. Właściwie tylko perkusista, Carter Kennedy, ma więcej energii i pomysłów, niż Bill Ward. Te same patenty na riffy, podobne rozwiązania w kwestii struktury utworów (przecież "Black Funeral" to istna kopia "Hand Of Doom" z mozolnym początkiem i przyspieszeniem w środku numeru). Na szczęście sceniczny dryg też jest u Orchid na swoim miejscu, przez co podczas ich występu publika jak jeden mąż porwała się z miejsc, tłukąc przy okazji kufle. Dobrze zostały przyjęte numery z nadchodzącego "The Mouths Of Madness", szczególnie dynamiczny, jakby oderwany od twórczości idoli Amerykanów kawałek tytułowy rozgrzał publiczność.

To był przyjemny koncert, w sam raz na początek długiego weekendu. Co prawda, tak jak większość, czekałem głównie na koncert Witchcraft, marudzić mogę na brak oryginalności prezentujących się kapel, ale energii im odmówić nie można. A energia muzyków + piwo = dobra zawaba. Czytaj: przez ten wieczór byłem Anią Dąbrowską - bawiłem się świetnie.

Jurek Gibadło