Bleeding Through - 12.04.2013 - Warszawa
Występ amerykańskiego Bleeding Through był najlepszym najgorszym koncertem w jakim wziąłem udział. Ale po kolei.
Bleeding Through w mojej świadomości funkcjonował jako zespół o uznanej marce. W prywatnym rankingu stał na najwyższej metalcorowej półce. Amerykanie prezentowali idealną miksturę melodii, agresji i brutalności. W różnych okresach zespół ciążył w stronę death metalu, slayerowskiego thrashu czy symfonicznego black metalu z wyczuciem inkorporując te elementy do własnego, wypracowanego, charakterystycznego stylu. Pamiętając frekwencję z gigu August Burns Red i The Devil Wears Prada spodziewałem się podobnej w piątkowy wieczór w warszawskiej Progresji. Z drugiej strony miałem świadomość, jak niewielka ilość osób oglądała zestawy Job For A Cowboy/Beneath The Massacre/War From A Harlots Mouth czy For The Fallen Dreams/Dram On Dreamer/No Bragging Rights. Mimo wszystko, pożegnalna trasa, siedem albumów na koncie, 70 tys 'lajków' na fuckbooku. Spodziewałem się niewielkiego chociaż tłumu. Cóż, kolejny raz okazało się, że oczekiwania i wyobrażenia to jedno, a życie drugie. To była bolesna weryfikacja.
Tak się złożyło, że dotarłem na miejsce tuż przed wkroczeniem na scenę headlinera. Wcześniej miłośników moshu rozgrzewały This Or The Apocalypse (USA), Hand Of Mercy (Australia) oraz Sailor's Grave (Polska). Kiedy wkroczyłem na salę myśl była jedna, rozumiem, że to pożegnalna trasa BT, ale nie sądziłem, że ludzie wezmą to tak dosłownie. Atmosferę dopełniał praktycznie całkowity brak oświetlenia, słabe światło skierowane na scenę, żadnych efektów, żadnych fajerwerków, żadnej pirotechniki. Na dodatek, kiedy Amerykanie rozpoczęli swój koncert w uszy rzuciło się również fatalne nagłośnienie. Bywały momenty, że wokal Schieppatiego i partie Youngsmy (perkusja) pozwalały mi rozpoznać aktualnie grany numer. Dla przykładu w hitowym Kill To Believe gitarowy młyn wykreował jedynie niezrozumiałą ścianę dźwięku. Jak przystało na pożegnanie z fanami (tych zgromadziło się ok. 60-70) materiał był przekrojowy. Debiutancki "Dust To Ashes" miał swojego reprezentanta w postaci "Turns Cold To The Touch", który znalazł się również na drugim w ich dyskografii "Portrait Of The Goddess", które z kolei reprezentował koncertowy evergreen "Rise". Zresztą materiał koncertowy tego zespołu to praktycznie same hity. "Love Lost in a Hail of Gunfire", "Revenge I Seek", "For Love and Failing", "Kill to Believe", "On Wings of Lead"... Można tak wymieniać. Ostatni, ubiegłoroczny "The Great Fire" reprezentowały znakomite "Faith In Fire", "Goodbye To Death" czy "Step Back In Line".
Im dłużej trwał koncert, tym narastało we mnie wrażenie, że oto znalazłem się na imprezie dobrego znajomego. Atmosfera była swojska, faktem jest, że na tego typu wydarzeniach zawsze można spotkać te same twarze, niektórzy z nich jeszcze niedawno sami organizowali lub wciąż organizują podobne eventy. Brak jakichkolwiek efektów świetlnych potęgował wspomniane wcześniej uczucie. Im bliżej końca, tym bardziej publiczność sprawiała wrażenie zrelaksowanej i mającej ochoty na zabawę. Na początku parkietem zawładnęło trzech wojowników, później stopniowo zaczęły pojawiać się pojedyncze osoby pod sceną, aż pod koniec, w tym na dwóch bisach, zabawa się rozkręciła na dobre. Frontman BT najpierw nieśmiało w którymś momencie podsunął mikrofon zgromadzonym pod sceną, jakby niepewny, czy ktoś zna w ogóle teksty. Szybko okazało się, że była to bezpodstawna obawa, a ludzie cisnący w stronę sceny są jak najbardziej zorientowani w temacie. Było oddawanie mikrofonu i przybijanie piątek. Sami muzycy, jakby zupełnie niezrażeni marną frekwencją, włożyli sporo serca w swój występ. Schieppati pozwalał sobie na luźne wtręty między kolejnymi utworami i koniec końców muszę przyznać, że byłem zaskoczony, że chciało im się zagrać dłużej. Ale na tym chyba polega szacunek do publiczności, w jakiej by się liczbie nie zgromadziła. Faktem jest, że za oceanem BT to duża firma, u nas może to wyglądać inaczej, chyba sam zespół miał tego świadomość i podszedł do tego faktu ze zrozumieniem. Słowem, brawa za brak gwiazdorskiej postawy. Publiczność też się poddała luźnej atmosferze, czego wyrazem były 'romantyczne' gesty w czasie pierwszej części "Saviour, Saint, Salvation" granego na bis, co spowodowało ogólne rozbawienie.
Wspomniane zdystansowane podejście zespołu podkreśliła również zapowiedź "Rise" z pochodzącego z 2002 roku "Portrait Of The Goddess". Schieppati oznajmił, że 11 lat to szmat czasu. Niektórzy z nas - kontynuował - w tym czasie zapuścili włosy, niektórzy je stracili, niektórzy się pobrali, inni rozwiedli... Być może muzycy uznali, że tak naprawdę zrobili i przeżyli w czasie swojej "kariery" dość, by wiedzieć, że już niewiele z tym zespołem pozostało do zrobienia i stąd decyzja o jego rozwiązaniu. Będzie jeszcze jeden studyjny album i to ma być ostatnie słowo BT. Z drugiej strony przemysł muzyczny widział niejeden rozpad i niejeden powrót na scenę, dlatego zawsze z dystansem podchodzą do "pożegnalnych" tras, "pożegnalnych" płyt itd. itp. Tak czy inaczej cieszę się, że dane mi było zobaczyć na żywo band, którego muzyka i teksty towarzyszyły przez minione dziesięć lat (zacząłem swoją przygodę z ich twórczością od albumu "This Is Love, This Is Murderous), i który zwyczajnie lubiłem.
Sebastian Urbańczyk