Leech - 25.03.2013 - Warszawa

Relacje
Leech - 25.03.2013 - Warszawa

Poniedziałek nie jest najlepszym dniem na uczestnictwo w koncertach. Człowiek jeszcze przeżywa pierwszy dzień w pracy po weekendzie, do tego aura mało sprzyja wycieczkom po mieście.

Jednak nazwa Leech kazała otrząsnąć się z poweekendowego szoku i ruszyć w stronę Pragi. Za moich dziecięcych lat Stalowa, 11 listopada czy Brzeska nie były kojarzone z niczym dobrym. Warto było mieć znajomych w tym rejonie, a najbardziej znanym lekarstwem na wszelkie dolegliwości obcych w tych stronach była piąchopolopiryna. Od kilku lat trwa jednak ocieplanie wizerunku słynnego warszawskiego "trójkąta bermudzkiego". I właśnie tu, po raz pierwszy odwiedzając nasz kraj, mieli gościć sympatyczni i utalentowani Szwajcarzy.

Dojechałem spóźniony i na scenie trwał już występ naszego The Sky Is... Nie spodziewałem się tłumów i rzeczywiście nie było ich, jednak frekwencję oceniam na zadowalającą. Post-rock ma wielu fanów, ale stosunkowo niewielu z nich gromadzi się na tego typu imprezach. Poniedziałkową frekwencję zwalam na marną pogodę, która sprawia, że wszystkie ostatnie gigi notują na tym polu wtopy, bez względu na to, czy mowa o Rotten Sound, zestawie z Job For A Cowboy na czele, czy właśnie Leech.

Usypiająca wersja rocka instrumentalnego, prezentowana przez Warszawiaków, tego wieczoru sprawdzała się idealnie. Można było ułożyć się wygodnie na sofie i oddać dźwiękom płynącym ze sceny. A słuchając ich zdałem sobie sprawę, że choć granie uprawiane przez The Sky Is... specjalnie oryginalne nie jest, wstydu twórcom nie przynosi. Fani God Is An Astronaut, Mogwai czy The American Dollar mogą sięgnąć po ich materiał w ciemno, rozczarowania nie przyniesie, a raczej miło spędzone chwile.


Kiedy tylko warszawski zespół zszedł ze sceny wkroczyli Szwajcarzy. Arsenał mieli imponujący. Masa efektów rozłożonych na podłodze, dwa stojaki z gitarami, cymbałki, klawisze, potężny zestaw elektroniczny i perkusyjny. Występ Leech miał trwać 1,5 godziny, ale czy może być inaczej, jeśli promują wydawnictwo trwające 77 minut? Tak się składa, że niedawno formacja wydała nowy, czwarty w karierze album "If We Get There One Day, Would You Open The Gates?". Krążek, który śmiało można polecić fanom post-rocka, jak i rocka w ogólnym rozumieniu. Wszystko jedno, czy ktoś słucha Pink Floyd, Porcupine Tree, Riverside czy Anathemy, z pewnością nie powinien przejść obojętnie obok tworzywa muzycznego kreowanego przez Szwajcarów.

Koncert w Hydrozagadce tylko potwierdził klasę, jaką cechuje się ostatni materiał ze stemplem Leech. Znakomicie brzmiące (brawa dla nagłośnieniowca), zaangażowane, świetnie zaaranżowane granie. Autentycznie wciągające. Każdy numer oparty jest na prostym perkusyjnym rytmie, który ulega nieznacznym modyfikacjom w trakcie jego trwania. Obudowany jest on dźwiękami generowanymi przez pozostałe instrumenty. Te poskładane są z zegarmistrzowską precyzją, każdy ma swoje miejsce i czas. Nie jest to skomplikowana technicznie muzyka, ale tu bardziej liczy się klimat niż popisy instrumentalne. Całość umiejętnie nasycono brzmieniem klawiszy i elektroniki, często tworzącym iście kosmiczny nastrój, tak jakby człowiek oglądał Ziemię z bazy usytuowanej na orbicie.

Utwory mają bardzo transowy charakter, są jednostajne i wycofane albo charakteryzują się zmienną dramaturgią. W tym drugim przypadku, tradycyjnie, od spokojnie rozwijanego tematu dochodzimy do kulminacji, po której znowu następuje wyciszenie. Znamy to, słyszeliśmy nie raz, jednak - jak wspominałem - w przypadku Leech nie jest istotne co grają, tylko jak. Co więcej, trudno nie cieszyć się takim występem, kiedy sami muzycy doskonale się bawią. Widać, słychać i czuć, że granie sprawia im autentyczną radość. Konferansjerkę ograniczyli do minimum, rzucając na początku kilka żartów, ale przez większą część ich występu przemawiała tylko muzyka. Czas płynął niepostrzeżenie, publiczność nie miała dość, więc dostała jeszcze jeden kawałek na bis. I tak, warszawscy uczestnicy gigu otrzymali znakomity zestaw z "Turbolina", "The Man With The Hammer", "March Of The Megalomaniacs", "Endymion", "Inspiral" czy bujającym, transowym "Gravity Head" na czele.


Warto jednak było ruszyć się z domu, by wziąć udział w tym kameralnym wydarzeniu. Szwajcarzy zafundowali fanom niezapomnianą muzyczną przygodę, potwierdzając swoją klasę na żywo oraz to, że udało im się nagrać świetny materiał, chyba najlepszy w dyskografii. Wszystkim fanom rocka radzę nie przegapić następnej wizyty Leech w naszym kraju. Bardzo przyjemny, momentami magiczny wieczór.

Sebastian Urbańczyk