Rotten Sound - 08.03.2013 - Warszawa
Nie lada prezent kobietom sprawiła agencja Ceremony Booking. Oczywiście tym, które miały w planach spędzenie wieczoru z liczną grupą spoconych facetów.
Wieczór zapowiadał się wyjątkowo, w związku z czym nałożyłem na włosy dodatkową ilość brylantyny, wyjąłem z szafy wypastowane mokasyny i ruszyłem na piątkową potańcówkę. Powód był solidny, by mimo zawiei śnieżnej ruszyć na drugi koniec miasta, do Progresji. Miały tam bowiem wystąpić gwiazdy muzyki rozrywkowej: reprezentant boogie-woogie - Rotten Sound (Finlandia), rockabilly - Martyrdod (Szwecja) oraz gospel - Enabler (USA). Prowadząc auto pomstowałem na pogodę, gdyż zapowiadało się, że nim dojadę brylantyna zdąży mi wyschnąć. W takich warunkach, jakie zastałem na drodze, nie dało się jechać szybciej niż 30 km/h! Dotarłem jednak na miejsce. Szczęśliwy, że udało mi się dojechać bez postoju w oczekiwaniu na pomoc drogową. Zresztą, gdzie bym w piątek wieczorem znalazł części do mojego Mustanga Convertible V8, rocznik '64?
Niestety nie dane mi było wysłuchać koncertu Enabler. Cóż począć, innym razem. Rzut oka na sytuację, za chwilę mają zacząć weseli Szwedzi z Martyrdod, którzy w ubiegłym roku wydali bardzo pogodny album o tytule "Paranoia". Podskórnie czułem, że zabawa będzie przednia. Niestety trochę się zawiodłem. Sympatyczni muzycy ze Szwecji dali z siebie, ile mogli, niestety zgromadzeni chłopcy i dziewczęta, jakby onieśmieleni, stali podpierając ściany na przeciwległych końcach. Zawsze myślałem, że Martyrdod na żywo poruszyliby umarłego. Okazało się, że nie tego wieczoru. Co jakiś czas ktoś odrywał się od ściany i przechodził na drugi koniec sali nieśmiało prosząc panie do tańca, jednak te ciągle kręciły głowami i chłopcy zawiedzeni wracali na swoje miejsca. Nie chciałem się wyłamywać, więc poszedłem napić się ponczu. Wielu towarzyszyło mi w tym zajęciu, z rumieńcami na twarzy przeżywając pierwsze nieudane próby i rozprawiając o tym, jak podejść i skutecznie zagadać do dziewcząt. Złamana kość w stopie i tak sprawiała, że moje mokasyny raczej pozostaną dziś nienaruszone. Tak więc, wróciłem na salę i ustawiłem się pod ścianą z resztą młodzieńców. Muszę przyznać, że podobało mi się to, co prezentowali Szwedzi na skromnej małej scenie Progresji. Lubię ich z płyt i choć atmosfera była nieco senna, zdarzały się chwile, że tupałem nogą w miejscu w rytm ich przebojów. Do samego końca, który przyszedł dość szybko. Ale w miłym towarzystwie czas szybciej płynie.
Nadchodziła nie lada hulanka, gdyż na scenie przygotowywali się Finowie z Rotten Sound. Kwartet ten w tym roku obchodzi dwudziestolecie swojej działalności. W tym czasie grali na całym świecie od Sydney Opera House po Carnegie Hall w Nowym Jorku zyskując sobie wierne grono wielbicieli, wśród nich byłego prezydenta USA Billa Clintona, byłego Sekretarza generalnego ONZ Kofi Annana i niedoszłego Prezydenta RP Krzysztofa Kononowicza. Ale dość o sukcesach światowych Finów. Piątek należał do Warszawy. Wśród zgromadzonych atmosfera podniecenia rosła. Ponczu ubywało zaskakująco szybko, a i dziewczęta jakby łaskawszym wzrokiem spoglądały na zarumienionych chłopców. Wreszcie stało się jasne, że zabawę czas zacząć.
Bez zbędnych słów ruszył dźwiękowy huragan, aż frędzle na moich mokasynach zaczęły rytmicznie podrygiwać. Z każdą kolejną minutą parkiet zaczął wypełniać się ludźmi. Co tu dużo mówić. Wytrzymałem do "Self" i ruszyłem do upatrzonego wcześniej dziewczęcia, prosząc do tańca. Serce biło mi jak młotem, ale zgodziła się ochoczo, mimo że pod wpływem duchoty panującej w środku brylantyna zaczęła mi spływać po czole i karku. Nie zważając na bolącą stopę chwyciłem partnerkę za ręce i wirowaliśmy przy wtórze skrzących się blastów, które - zauważyłem kątem oka - Sami Latva grał tak, jakby każdy dzień zaczynał od godzinnego młynka, jednocześnie w trzeciej ręce trzymając filiżankę kawy.
Finowie grali, bas charczał, gitara rzęziła w stylu Entombed z czasów "Clandestine/Wolverine Blues", Keijo Niinimaa nieustannie zachęcał do spróbowania ponczu i włączenia się do zabawy. Na parkiecie nie było dominującego stylu tanecznego, każdy sobie radził jak potrafił, chociaż niektóre pary poruszały się tak, jakby urodziły się w czasach, kiedy triumfy święcił Buddy Holly czy Fats Domino. Finowie zaprezentowali nawet numery, które powstały na początku ich kariery, pochodzące z pierwszego wydawnictwa, które w zapowiedzi wokalisty brzmiały jak coś w stylu "a teraz kullululrykokokoookumofilolottokaine". W rzeczywistości były to zdaje się " Köyhyys"," Koiranyrjö" oraz "Lottovoitto", ale głowy nie dam. "Hollow" z kolei zapewniło chwilę wytchnienia. Tak czy inaczej było dla każdego coś miłego, od staroci po najnowsze utwory, gdyż z ostatniej epki usłyszeliśmy "The Game" i "War", być może jeszcze "Salvation", w każdym razie coś, co brzmiało jakby na chwilę reaktywował się Entombed z okresu "Wolverine Blues" i wpadł na pomysł urozmaicania numerów blastami. Słowem balsam na moją duszę.
Zabawa trwała w najlepsze, przez chwilę myślałem, że zespół zagra numer innej gwiazdy pop czyli Napalm Death, ale szybko okazało się, że nie chodzi o "Mind Snare", tylko były to uwagi do chłopca, który operował nagłośnieniem i sprawa rozbijała się o pospolity werbel. Brzmiał za cicho wg wokalisty. Z każdym numerem wir zabawy pochłaniał kolejne osoby, wydawało się, że senna na początku atmosfera była jedynie wytworem mojej wyobraźni. I kiedy Jakub Wawrzyniak zdobywał bramkę w Bielsku-Białej nastąpił koniec występu Rotten Sound. Na szczęście Finowie nawoływani przez spragnioną kolejnych wrażeń publikę wrócili, by na dobicie odegrać jeszcze trzy krótkie, energetyczne petardy. Tak zakończyła się potańcówka pierwszej klasy. Zabawa była przednia. Kto nie był, ten... nie był, ale ja cieszę się, że się wybrałem do Progresji w ten piątkowy marcowy wieczór.
Sebastian Urbańczyk