Proletaryat - 07.03.2013 - Kraków

Relacje
Proletaryat - 07.03.2013 - Kraków

Od jakiegoś czasu jestem cholernie zła i rozczarowana. Czekam kilka miesięcy na jakiś koncert, a po dwudziestu minutach mam ochotę uciekać z krzykiem, bo to co słyszę na płycie ma się nijak do tego co artysta prezentuje na scenie. W ogóle artysta prezentuje się nijak.

Jeden z drugim wychodzi na scenę zblazowany i robi łaskę że zagra, mając totalnie wyjebane na ludzi, którzy bądź co bądź zapłacili, często nie małe pieniądze za bilet. Nie liczy się przekaz czy kontakt z publicznością - liczy się kasa. Robiąc po kilkanaście koncertów w miesiącu wyczuwam takich młotków po pierwszych 30 sekundach. Do tego dochodzą jakieś idiotycznie nieporozumienia, wyssane z palca problemy, zachcianki, zakazy, przy których pierdnięcie urasta do wybuchy bomby nuklearnej i upadku meteorytu razem wziętych. I nie jest to tylko moja opinia, rozmawiam z ludźmi, pytam jak się podobało, czy są zadowoleni. Często ich opinie pokrywają się z moimi.

Idzie wiosna (chyba), łupie mnie w stawach (norma), niektóre koncerty przychodzą dokładnie we właściwym czasie. Mam dość wyciętego z szablonu grania, jednorazowych championów szybkiego toru i fabryki kiełbasek produkujących hit za hitem. Jeśli w Polsce nawet black metal robi się mainstreamowy i w kolorowych podciertyłkach "morze Apokalipsy, ostatnia nadzieją odradzającej się istoty" ubrana w futro opowiada historyjki o królewnie pierdzie i skrzacie skobelku, to mój świat stanął na głowie, a diabeł z podkulonym ogonem uciekł w podskokach.

Jakby coś przeczuwając, gdzieś w straszliwych czeluściach mojej szafy wynajduję glany i godzinę pieczołowicie je pastuje. Jest to niezbędne, jeśli chcesz na punkowym koncercie zachować swoje palce w stanie nienaruszonym, a przy okazji zrobić zamieszanie na bramce w hipermarkecie.

Jak za starych, dobrych czasów brnę przez całe miasto komunikacją miejską z trzema przesiadkami. I wiecie co? Jest mi z tym naprawdę dobrze. Mam czas parę rzeczy przemyśleć. Przykro mi tylko, że jadę sama, bo stara ekipa się posypała i porozjeżdżała po świecie. Zaliczam tak trzy koncerty: KSU i Psy Wojny, Chupacabras i GBH oraz Proletaryat. Proletaryat był zresztą na pełnym spontanie. Nagle wstałam od biurka, ubrałam glany i z 25% mocy baterii i resztką wolnego miejsca na karcie pamięci pognałam do Lizard Kinga. I muszę przyznać,że była to jedna z najlepszych rzeczy jakie zrobiłam od początku tego roku.

Człowiek wchodzi totalnie rozsypany, a po 2 godzinach jest w stanie przewartościować zupełnie swoje priorytety i odzyskać wiarę w to, że każde poświęcenie jest warte tych "pierwszych trzech numerów bez lampy z plecakiem pod płotkiem", łażenia na czworakach po kratach i balkonach, wywąchiwania resztek światła i wylizywania godzinami artystów fotoszopą po tyłkach. W takim graniu jest prawda, nikt nie ściemnia, nie udaje, nie trzęsie się o kasę. Jest jak za starych dobrych czasów, kiedy piło się jabcoki w parku po szkole, a jedynym problemem było czy jechać do Jarocina na gapę pociągiem czy stopem.

Teksty też są szczere do bólu i nawet jeśli mają po kilkadziesiąt lat są cholernie aktualne. Siczka, Falon, Pazur czy Oley w swoich bezkompromisowych wyborach hołdują zasadzie "być" nie "mieć". Punkowa ideologia głosi prosty, ponadczasowy przekaz - wzgardy dla polityki, dóbr materialnych, pieniądza, statusu społecznego i przemocy. Punk rock głosi ideę bycia. Tu nie ma miejsca na zakłamanie, udawanie czy wyreżyserowane gesty. W tym przypadku zawszę mogę liczyć na szczery kontakt artysty z publicznością.

Proletaryat przez wielu słuchaczy i dziennikarzy uważany jest za największą legendę polskiego rocka. Na koncerty przychodzą nierzadko rówieśnicy zespołu wraz ze swoimi dziećmi - bo, jak mówią, chcą im pokazać idoli swojej młodości. I zawsze publiczność, wspólnie z zespołem odśpiewuje cały kultowy repertuar.

Trudno wyobrazić sobie historię polskiej kontrkultury bez Proletaryatu. Niestety większość scenicznych bestii zamieniono obecnie na ich cyfrowe kopie, więc tym bardziej ucieszyło mnie niesamowicie, że koncert jest akustyczny. Do składu dołączył Stefan Machel, więc radochę mam podwójną (uwielbiam TSA). 20 numerów, dwie godziny z uśmiechnięta michą Machela nad głową. Dziękuję, zwariowałam.

Pierwsza część koncertu w większości składa się z numerów z "Prawdy". Muzyka, pomimo że grana akustycznie jest potężna i surowa. Teksty traktują o przemijaniu, kryzysie wieku średniego, bólu i miłości, a ja próbuję znaleźć w nich swoją własną drogę do wolności. "Prawda jest tylko tyle warta, ile ust zechce ją powtórzyć". Ostra jazda od początku do końca. Dwie ballady dedykowane przez Oleya ojcu i matce. Teksty piosenek nie należą do najweselszych, ale Proletaryat rzadko śpiewa o dupie Marynie (no może z wyjątkiem "Srajmy"). Z reguły tekstom przyświeca jakaś głębsza idea.

Olejnik na siedząco drze się bardziej niż w czasach w jakich pamiętam Go z Jarocina. Fajnie, jest jak wino im starszy, tym bardziej wali w dynie. W tym wszystkim jest jednak więcej czadu niż akustycznego grania. Publika skacze pod sceną (miało być na siedząco), mnie odechciewa się focić. I ukłon w stronę TSA (chyba po to żeby zrobić mi podwójnie dobrze) - Oley (wprawdzie z kartki) śpiewa "Karabin".

Set drugi. Same stare numery! "Jak ptak", "Srajmy", "Ofiarny stos", "Pokój z kulą w głowie", "Pragnienie", "Proletariyat" i "Hej naprzód marsz". Jak to przewidział jeden z moich przyjaciół pisząc mi w trakcie koncertu smsa "I nie poguj za mocno" - moc była zajebista - jakie nie poguj, jakie nie skacz?

Czasem muszę stanąć i pomyśleć (poskakać i pomyśleć). Czy muszę szanować kogoś, kto potrafi grać tylko wtedy gdy pieniądze leżą na stole i w zależności od grubości pliku albo biega po scenie jak kurwa po Plantach, albo cierpi na syndrom zwichniętej aureoli.

Cytując klasyka "Jeśli słońce kultury zachodzi, nawet karły rzucają długie cienie".

Zdjęcia: Romana Makówka