Devin Townsend Project, Fear Factory - 4.12.2012 - Warszawa

Relacje
Devin Townsend Project, Fear Factory - 4.12.2012 - Warszawa

Ten wieczór bez wątpienia należał do jednego człowieka, a imię jego Devin.

Organizatorzy zaplanowali jeden support, w postaci najpierw Sylosis, później War From A Harlots Mouth... Obydwa zostały jednak odwołane. Osobiście najbardziej żałuję pierwszego zespołu. Ich występ przed Textures wiosną tego roku dobrze nastroił na ewentualną powtórkę z rozrywki. Niestety, nie wiemy jaki był powód rezygnacji supportów. W konsekwencji mieliśmy zderzenie dwóch headlinerów z kompletnie różnych bajek.

Niektórzy pewnie wciąż mają w umysłach metalowe wcielenie Townsenda, znane ze Strapping Young Lad. Fani SYL oczekiwali zapewne jakichś utworów tej kapeli w setliście. Niestety, Devin artystycznie to już nie ten sam człowiek, co lat temu naście. Z repertuaru SYL Devin nie zagrał niczego, zaś z solowej twórczości sygnowanej nazwą Devin Townsend Band zaprezentował pięć kawałków.  

Przyznaję bez bicia - nie zdążyłem się jeszcze zapoznać z najnowszymi albumami w jego dorobku (które stanowiły główne danie tego wieczoru), niemniej nie miało to żadnego znaczenia podczas samego show, które stało na poziomie światowym, wręcz kosmicznym! Ten facet to totalny wulkan pozytywnej energii, kanadyjskiego humoru i hippisowskiej miłości. Gdyby nie śpiewał i nie grał na gitarze tak fenomenalnie, to mógłbym stwierdzić, że Devin minął się z powołaniem - karierą komika. Otoczony dwoma brodaczami z lewej i prawej strony sceny, łysy frontman podrygiwał, stroił miny, żarty, wyśmiewał się z innych stylistyk muzycznych (żart z Meshuggah ftw!), generalnie wszędzie było go pełno.


Przedstawienie zaczęło się około godziny 20:00, kiedy na telebimie wyświetlono film-intro z pacynką-Townsendem w roli głównej. Dowcip był utrzymany na raczej średnim poziomie, jednak nie oszukujmy się - żaden fan nie oczekuje od Devina humoru na miarę Monty Pythona. Większość publiki zgromadzonej w Progresji bawiła się przy tym doskonale, choć w pewnym momencie projekcja wydawała się dłużyć. Po mniej więcej dwudziestu minutach, zaczął się właściwy koncert. Devin od razu złapał wprost doskonały kontakt zarówno z publicznością, jak i fotografami pod sceną.

Zaczęli od "Supercrush" i zaraz potem "Kingdom". Chwila konferansjerki i zapowiedziany jako 'epicki' (potwierdzam) "Truth" z płyty "Infinity". Gorąco zrobiło się w połowie koncertu, kiedy po energetycznej "Vampirii" przyszedł czas na singiel z najnowszego wydawnictwa "Epicloud" - "Lucky Animals". Publika zwariowała, było i 'wkręcanie żarówek' i wspólne machanie rękami i śpiewanie refrenu. Townsend zdecydowanie z wiekiem upraszcza swoje kompozycje do struktur niemal prymitywnych, ale ten fakt widocznie nikogo nie rusza, póki gra je sam mistrz z Kanady.

Spektakl (bo inaczej nie da się tego nazwać) Devina trwał grubo ponad godzinę, ale kiedy wybrzmiewały ostatnie takty "Deep Peace" cały czas rosła we mnie nadzieją, że może jakiś bis, jakiś hit, jakieś "By Your Command", "Addicted" czy cokolwiek z "Accelerated Evolution". Oczywiście, w takich wypadkach powiedzenie "nie można mieć wszystkiego" sprawdza się najczęściej i zostawia po sobie głęboki, bolesny ślad. Po Devinie za to nie było już śladu i zaczęły się przygotowania do koncertu drugiej gwiazdy wieczoru - Fear Factory.

Nie będę oszukiwał, z dyskografią tej formacji jestem zapoznany dość pobieżnie. Poznałem ich przez soundtrack do filmu Mortal Kombat, później gdzieś się przewijali w głowie jako zespół który przyczynił się do spopularyzowania industrial metalu... Co zobaczyłem w Progresji ?


Po pierwsze - ciężko było przebić koncert Devina Townsenda. Brzmienie krystaliczne, głos jak dzwon, solówki dryfowały gdzieś w sferach kosmicznych... Fear Factory na tym tle wypadł topornie, wręcz amatorsko. Wokal Burtona to zawsze był krzyk średniej jakości plus melodyjne zaśpiewy od czasu do czasu. Nawet w tych mało forsownych melodyjnie partiach niestety zdarzało mu się wyłożyć, czego nie mogła zatuszować gigantyczna ilość pogłosu. Do tego gitara Dino Cazaresa skutecznie zagłuszała talerze i werbel perkusisty. Słabo to brzmiało, oj słabo. Zespół jednak starał się jak mógł, zresztą większość publiki nie widziała w tych niedoskonałościach żadnego problemu. Nawet pod sceną rozpędziło się niewielkie pogo.

Zespół przygotował set przekrojowy, czyli trochę staroci trochę nowości oraz nacisk na najnowsze dzieło Amerykanów "Industrialist". Mnie niestety nie porwali, wierzę jednak, że fani dostali to, co chcieli a nawet więcej. Dla mnie jednak numerem jeden tego koncertu, a nawet tego roku został występ pana Devina.

Piotr Rutkowski