Muse - 23.11.2012 - Łódź

Relacje
Muse - 23.11.2012 - Łódź

Brostep, rock lat 80., elementy symfoniczne i pop - po premierze "The 2nd Law" wiemy na pewno, że Muse ma na tyle jaj, by ich zdefiniowanie było jak najtrudniejsze.

Wkraczając do łódzkiej Atlas Areny znałem zapędy Muse bardzo dobrze, ale dopiero zobaczenie audytorium sprawiło, że zrozumiałem, że w którymś momencie, który jakoś mi umknął, grupa ta stała się tak uniwersalna jak ekipa Bono. Dwunastoletni chłopcy i dziewczęta rozmawiający na temat braku ogłoszenia koncertu Rihanny w Polsce; nastoletni hipsterzy; geeki walczący przed ekranem komputerów z nadchodzącym New World Order, rejestrujący cały koncert tabletem; samotne, starsze księgowe; słuchacze Eski i Eski Rock; pokolenie wyżej i niżej od wymienionych osób - wszyscy znaleźli się wczoraj w obiekcie przy Bandurskiego. To co, będą legendą niczym Queen?

Zaczęli od "Unsustainable" - mocnego, elektronicznego wejścia, które na żywo musi dawać po uszach, choć, poza byciem audiowizualną bombą i świetnym intrem, nie może budzić dodatkowych emocji. "Supremacy" na pewno nie jest tak doskonałym utworem na początek jak "Knights Of Cydonia", ale niewtajemniczonym pokazało, z czym Muse się je, a dalsze utwory mieszające ze sobą wcześniejsze dokonania grupy, podkreślały jej zagubioną naturę.

Pomimo mojej osobistej krytyki, sam zespół sprawia wrażenie takiego, który wie co robi, i na pewno odważnie i z pełnym zaangażowaniem odgrywa swoją rolę. To określenie zresztą pasuje jak ulał do tego występu, któremu o wiele bliżej było do przedstawienia niż regularnego koncertu. Idealnie skalkulowane show, z kolorowymi balonikami, monumentalnymi ekranami ułożonymi w sześciany o różnej wielkości i Bellamy schodzący do publiczności, by na koniec zwrócić się do kamery z której obraz transmitowany był wszystkim widzom w Arenie - to tylko niektóre elementy przygotowane z pieczołowitością godną obrazu, który ma mieć realne szanse na Oscara. Moja sepleniąca mowa została dodatkowo spoliczkowana gdy Matt przemawiał kilkukrotnie w języku polskim - robił to idealnie, niczym radiowy spiker.

Jeżeli ktoś nie czepia się Muse pod względem programowym i kierunku kariery jaki obrali (moim zdaniem zboczyli po czwartym krążku), na pewno bawił się wyśmienicie. Matt jest w świetnej formie wokalnej i doskonałej kondycji. Pozostałe dwa elementy układanki również na egzaminie dostałyby po 5-tce. Ogólnie - wypada zobaczyć, zwłaszcza w warunkach niefestiwalowych, co do legendy jednak, zgodnie ze swoją naturą będę umiarkowanie sceptyczny.

Setlista:

The 2nd Law: Unsustainable
Supremacy
Map Of The Problematique
Panic Station
Resistance
Supermassive Black Hole
Animals
Explorers
Sunburn
Time Is Running Out
Liquid State
Madness
Follow Me
Undisclosed Desires
Plug In Baby
Stockholm Syndrome
The 2nd Law: Isolated System
Uprising
Knights Of Cydonia
Starlight
Survival

Marcin Kubicki
Zdjęcia: Asia Kubicka

Zdaniem Grzegorza "Chaina" Pondora

 

Jeszcze przed wydaniem nowego krążka Brytyjczyków nie miałem zamiaru wybierać się na ich koncert od łódzkiej Atlas Areny, ale po wielogodzinnym katowaniu się nowym materiałem, i wycieczkami do ich wstecznego katalogu, utwierdziłem się w przekonaniu, że po prostu muszę tam być. Tak jak musiałem na Coldplay, tak i muszę być na Bon Jovi i wielu innych. Bo, tutaj liczy się nie tylko muzyka, ale całe wizualne show, które potęguje i tak doskonałe wrażenie.

Kto był w Atlas Arenie ten wie, że chyba jako jeden z nielicznych obiektów halowych w tym kraju idealnie nadaje się na koncerty, bo - przynajmniej ja tak sądzę - w miarę dobrze da się tam ukręcić sensowny i selektywny sound. Nie wiem, jak w tym miejscu wypadają metalowe kapele (a Arena gościła już m.in. Slayera), ale na rockowe spędy jest ok. Może nawet bardzo ok. Bezpośrednim supportem Muse, byli ich krajanie z Everything Everything, którzy na moje ucho, a nawet oko, wpasowaliby się w ostatnią trasę Coldplay, zamiast dwóch może i utalentowanych, ale stylistycznie nijak pasujących do zespołu wokalistek. Twórczość tej formacji to indie rock z alternatywnymi zapędami i momentami dość nośnymi refrenami, ale szczerze mówiąc, mimo, iż publiczność reagowała na ich występ nader żywiołowo i ochoczo, grupa kompletnie mnie do siebie nie przekonała. Nawet singlowe i dość genialne w swej prostocie "Cough, Cough". Szkoda. Fani zespołu, o ile w ogóle tacy tam byli, z pewnością cenili sobie możliwość odsłuchu premierowego, jeszcze niezatytułowanego utworu. No i… to by było na tyle.

Gwiazda wieczoru kazała na siebie czekać prawie trzy kwadranse. Część z osób, wykorzystała ten czas na zakup cholernie drogiego i niesmacznego piwa, inni zaś, przygotowywali różne gadżety specjalnie na to wydarzenie. Mowa tutaj o m.in. balonikach, które miały wzbić się w powietrze w trakcie "Follow Me" (bardzo, bardzo udana akcja!). Koncerty obydwu kapel oglądałem z bocznej trybuny, co dawało mi praktycznie pełne spektrum tego, co działo się na scenie i poza nią (prócz telebimów zamontowanych na samym szczycie). Choć jako tako domyślałem się, czego mogę spodziewać się po występie Muse, to, co finalnie otrzymałem, wespół z kilkunastoma tysiącami innych ludzi, przeszło moje oczekiwania. Mając w pamięci niesamowity koncert Coldplay zastanawiałem się, czy Muse może ich przebić. Muzycznie z pewnością, ale wizualnie? Jak się okazało, również. Bo Coldplay, nie ma tak wspaniałych vj’ów, ani operatorów kamery, którzy działają istne cuda w czasie rzeczywistym.

Stosowne animacje odpowiednio do danego utworu, a czasem nawet poszczególnych wersów (nakładające się na obraz samych muzyków) robiły piorunujące wrażenie, ale, nie tak mocne, jak złożona z licznych ekranów odwrócona, pięciopoziomowa piramida zwisająca z góry konstrukcji sceny. To, co wyświetlano na niej, oraz na dziesiątkach innych ekranów LED, często stawało się ważniejsze niż dźwięki dobiegające z głośników. Jako, że jeden koleżka ustawicznie zasłaniał mi front sceny jak i wybieg na którym ustawiono mikrofon, często skupiałem się wyłącznie na feerii barw i komiksowo-bajkowych animacjach. W niektórych momentach grafiki stawały się poważniejsze, lub uzupełniały oprawę nowego krążka zespołu, ale prawdę mówiąc, nie sposób opisać tego wszystkiego. Wielu fanów z którymi miałem (nie)przyjemność jazdy w autokarze pobożnie życzyło sobie, aby trio (a raczej kwartet, tylko jak ma na imię gość od elektroniki?) pokusiło się o zagranie "Sunburn" zamiast "Host". Wymodlili. Bellamy często odzywał się do publiczności w naszym języku, nie tylko dziękował, ale i wyrzucił z siebie coś więcej (choć nie pamiętam dokładnie co), skakał, pląsał, szalał z gitarą, a przede wszystkim był w formie wokalnej, co było chyba największym zaskoczeniem.

Dla mnie, szczególnie ważnym momentem koncertu, było wylosowanie w "ruletce" zamiast "New Born", mojego absolutnego faworyta "Stockholm Syndhrome". Ta kompozycja, była również preludium do pierwszych bisów. Wtedy piramida przybrała swój właściwy kształt i niejako zamknęła się na muzykach. Kosmos. Panowie pozwoli sobie zacytować Rage Against The Machine, po czym zniknęli...

... po to, aby wrócić i zagrać cztery genialne kompozycje, z nieśmiertelnym "Knights of Cydonia" i "Uprising" na czele oraz odśpiewanym przez tłum "Starlight". Wieńczące całe wydarzenie, podniosłe "Survival" uświadomiło mi, że był to jeden z najlepszych koncertów na jakich byłem nie tylko w tym roku, ale w ciągu paru ostatnich lat. Bo, nigdy też specjalnie na niego nie czekałem, a zaskoczyłem się na tyle pozytywnie, że kolejnej okazji nie przepuszczę. Nie wolno.

Grzegorz "Chain" Pindor