Katatonia - 18.11.2012 - Kraków
Doom to odmiana metalu, która charakteryzuje się tym, że możesz zasnąć w oczekiwaniu na kolejne gitarowe uderzenie. Często zdarza się również, że między dwoma uderzeniami bębna idziesz do kuchni po piwo, otwierasz je, wracasz i możesz być pewien, że wiele Cię nie ominęło.
Koncerty zazwyczaj wyglądają tak samo. Na scenie można zaobserwować cztery skomplikowane efekty specjalne nawiązujące do: palenia opon ze Stara w lesie w bezksiężycową noc, awarii rury ciepłowniczej przy minus 40 stopniach, przypalenia oleju rzepakowego na zardzewiałej patelni i jazdy zdezelowanym Cinquecento 700 po awarii katalizatora spalin.
Klimat nastraja depresyjne i pewnie większość słuchaczy popełniłaby zbiorowe samobójstwo, gdyby wcześniej nie usnęła. Ponadto i tak do końca nie wiadomo kto jest na scenie, ponieważ w egipskiej ciemności mogłaby sie tam kręcić ekipa techniczna zbierająca sprzęt i odtwarzająca kolejne numery z patefonu, a i tak nikt by się nie połapał. Zdjęcia z takich koncertów przedstawiają najczęściej: murzyna na hałdzie węgla w Rudzie Śląskiej w czwartek o 2.00 w nocy, wnętrze grobowca Władysława Jagiełły na Wawelu, cztery worki ziemniaków w piwnicy, w której ukradziono żarówkę lub dwa czarne koty parzące się w kartonowym pudle. Jeśli ktoś tego nie widzi, należy się bardziej wgłębić w temat i uruchomić wyobraźnię.
Krakowski koncert Katatonii był również bardzo "doom" i bardzo klimatyczny. Jedynymi osobami, które nie wczuły sie w muzykę była ekipa z fosy, bo jak słusznie zauważył jeden z fotografów, koncert zaczęli od słów "In the weak light" czym wprawili większość w doskonały nastój.
Wcześniej były dwa supporty. Po ciemku wyglądały tak samo, ale jestem pewna, że były to dwa różne zespoły.
Najpierw Junius.
Było dramatyczne, pompatycznie, z teatralnym dramatyzmem i przestrzennością. Nastrojowemu śpiewowi Josepha E. Martineza towarzyszyły wyłącznie wybitnie melancholijne tematy. W sumie nie ma się co dziwić jeśli kogoś inspiruje teoria opowiadająca o historii Układu Słonecznego, według którego Wenus wyrzucona z Jowisza przeniosła swoją orbitę na obecnej pozycji, omijając Ziemię podczas wędrówki Izraelitów z Egiptu do Kannanu, a sesje nagraniowe zespołu odbywają się w nietypowych lokalizacjach: od grobowca w Kalifornii, przez stary magazyn w Teksasie, po chatę na bagnach w Luizjanie.
W Alcest można było zaobserwować wspólną tendencję gitarzystów do patrzenia się we własne buty. Muzyka była senna, rozmarzona i klimatyczna - potrzeba jednak odpowiedniego kontekstu, odpowiedniej chwili i nastroju by ją zrozumieć. Przeraźliwa, gitarowa ściana dźwięku i przygaszony melodyjny wokal. Ja niestety nie byłam w nastroju. Setlista opierała się w większości na wolniejszych utworach. Jedynym mocniejszym akcentem był "Peres de Lumière", ale i tak nie wymusił na mnie niczego poza rytmicznym przestępowaniem z nogi na nogę.
"Nadejszła wiekopomna chwila" - Katatonia.
Katatonia jak wiadomo, to jedna z 4 podstawowych postaci schizofrenii. Od jakiegoś czasu mnie też sie udziela. Głównym objawem jest odsłuchiwanie "Dead End Kings" wieczorową porą połączone z rytmicznym gibaniem się na boki przed monitorem oraz odsłuchiwanie "Dead End Kings" w czasie zakupów w Tesco również połączone z gibaniem, ale w tym przypadku w pozycji stojącej w kolejce do kasy. Zważywszy na fakt, że do sklepu chadzam w pidżamie lub dresie obuta w Crocsy, wielce prawdopodobnym jest, że kolejne relacje będę pisać z psychiatryka.
Ale wracając do tematu. Jak już wspomniałam zaczęli od "The Parting", " Buildings" i "Deliberation" z proroczym "Repeating cycle Of light, no light" po czym nastąpił koniec fosy. Zrobiło się miło, sennie i bardzo mroczno. Wywąchałam sobie którędy iść w stronę odwrotną do sceny i poszłam podśpiewując raźnie pod nosem:
"I think of love / I let it pass / It feels like fire / But it won't last".
"The Racing Heart" słyszam wcześniej ze trzysta razy, ale na żywo rozprostowało mi zwoje mózgowe. O ile dobrze policzyłam z nowego krążka "Dead End Kings" zagrali cztery numery bo pod koniec było jeszcze "Dead Letters". Jonas ma to do siebie, że specjalnie rozmowny nie jest. Od czasu do czasu rzucał “fuckin great", ale szczególnie nie nakręcał publiczności. Bo i nie musiał. Od pierwszego numeru ludzie rozkręcili się sami. Ze starszych płyt najlepiej, moim zdaniem, zabrzmiało "Burn the Rememberance", "Omerta", mega porywający "Ghost of the Sun" oraz "Leaders".
Nie powiem, bardzo przyjemnie było również na "July". Na scenografię składał się mroczny, czarno-biały pejzaż, przedstawiający szkielet ptaka na tle zimowego lasu, dziwacznie powyginane gałęzie i odlatujące ptaki. Ogromne ilości dymu i minimalne przebłyski światła od pierwszych sekund koncertu robiły ogromne wrażenie. Koncert świetnie zorganizowany, bardzo dobrze nagłośniony, z najlepszą ochroną w moim ulubionym Kwadracie.
Czego chcieć więcej?
Zdjęcia i tekst: Romana Makówka