August Burns Red - 11.11.2012 - Kraków
Cieszę się, że organizatorzy koncertów po kilku solidnych wtopach w tym roku nie zrażają się do metalcore’owego łojenia, i dalej bookują daty kolejnych tras tychże zespołów.
Dość powiedzieć, że sukces koncertów Architects i Gallows można brać za dobrą monetę na przyszłość, bo wyprzedanego gigu tych pierwszych nikt się nie spodziewał. Czyli jest dobrze? Pewnie że tak. Ale zazwyczaj w Krakowie, do którego wybrałem się na występ August Burns Red, The Devil Wears Prada i Veil of Maya, lub w Poznaniu, który jest metalcore’owym centrum naszego kraju.
Agencja United Visions wespół z coraz lepiej radzącym sobie KnockOut Productions zapewniła fanom z południowej Polski nie lada emocje, bo zarówno dla niżej podpisanego jak i czterystu zgromadzonych w Fabryce osób, lineup tego koncertu robił - kolokwialnie mówiąc - dobrze. Tutaj, w moim przypadku z naciskiem na progresywnych deathmetalowców z Veil of Maya, za którymi jeżdżę gdzie tylko mogę. Formacja z Chicago godnie zastępowała Whitechapel, choć sądząc po wpisach na różnych portalach internetowych, aż do momentu koncertu, zamiana ta nie cieszyła się wielką aprobatą fanów takich dźwięków. Cóż, metalcore a metal sam w sobie to jednak zgoła odmienne rzeczy, więc nie dziwiły mnie negatywne głosy słuchaczy. Na całe szczęście, ci, którzy marudzili zostali zmiażdżeni setem podopiecznych Sumerian Records, którzy udowodnili, że są o dziesiątki klas wyżej niż chyba najbardziej oczekiwany (przez młodszą część publiczności) band wieczoru, występujący w roli głównego supportu - The Devil Wears Prada.
Równo o 19.30 na deskach Fabryki zameldowali się moi ulubieńcy z Veil of Maya. Gig w Krakowie był czwartym, na którym miałem okazję ich widzieć i jak zwykle, cieszyłem się z tego faktu jak dziecko. Zespół Marka Ocubo nie daje słabych występów. Mogą być źle lub gorzej, w stosunku do reszty zespołów, nagłośnieni, ale energia, jaką przekazują publice, jest wprost nie do opisania. Kto oglądał lekcję master class Ocubo albo perkusisty Sama Applebauma, ten wie, jak trudny materiał prezentuje amerykański kwartet, a tu proszę, pląsów, podskoków, headbangingu na scenie nie brakowało. Jak na tak młody wiek członków kapeli, i mimo wszystko, krótki staż na scenie, Veil of Maya wyrasta nam na jeden z najważniejszych prog metalowych bandów nowej fali. Grupa z Chicago skupiła się na swym nowym materiale zatytułowanym "Eclipse" (ścisła czołówka tego roku) prezentując z niego aż 5 kompozycji z 9, które złożyły się na show ("20/20", "Dark Passenger", "Divide Paths", "Punisher", "The Glass Slide"). Reszta, to znane i lubiane hity, w postaci napędzanego blastem "Crawl Back", mocno bujającego intro "Wounds" czy jednego z absolutnych hitów całego katalogu Sumerian Records, a zarazem mojego faworyta - "It’s Not Safe To Swim Today". Maksyma "dali z siebie wszystko" nie opisuje koncertu Veil of Maya, ale najprościej rzecz ujmując tak właśnie było. Nasi rodacy pod sceną również, bo tak pozytywnego przyjęcia Amerykanów w ogóle się nie spodziewałem. Jak widać, VoM może nie podobać się z płyt, ale na koncercie większość zebranych dała się ponieść dźwiękom. Jedyne co cisnęło się na usta, po tym jak kapela zeszła ze sceny, to pytanie - czemu tak krótko?
Setlista:
20/200
The Glass Slide
Unbreakable
Crawl Back
Dark Passenger
Divide Paths
Wounds
It's Not Safe to Swim Today
Punisher
Przerwa na pogaduchy ze znajomymi trwała prawie cały koncert The Devil Wears Prada, ale odnotowałem kilka istotnych faktów związanych z tym zespołem. Po pierwsze, Jeremy DePoyster, pełniący obowiązki gitarzysty i wokalisty śpiewającego czystym głosem, odtwarza swoje swoje partie niemal tak, jak na albumie, co w takiej muzyce dzieje się dość rzadko. Perkusista jest jednocześnie filarem formacjii nie wyobrażam sobie nikogo innego na jego pozycji. Frontman Mike Hranica mógłby sobie za to odpuścić zarówno aroganckie i zbyt pewnie siebie wypowiedzi o sile The Devil Wears Prada na żywo, jak i tak częste wysławianie Jedynego. Ze smutkiem stwierdzam, że ten band nie ma prawa być większym w swoim kraju od August Burns Red, bo nie ma ku temu żadnych podstaw. Po wydaniu ep’ki "Zombie" TWDP równie dobrze mogli by się rozpaść i nikt specjalnie za nimi by nie tęsknił. Choć przyznaję, ten materiał jest jednym z nielicznych wydanych dwa lata temu, który nie tylko zasługiwał na uwagę, ale przede wszystkim nadawał się do bezustannego katowania. Generalnie, czterdzieści minut niemal bezustannego breakdownu i całkiem fajnych melodyjek, to jednak nie na moje uszy. Wiem, że ta formacja ma bardzo pokaźne grono fanów, ale powiedzmy sobie szczerze, tego wieczoru powinni co najwyżej otwierać koncert. Dziwi mnie też, dlaczego jako jedyni mieli bandery na scenie. Czyżby ABR w ogóle nie stawiało na aspekt wizualny? Moje zdanie nie ma jednak większego znaczenia, bo jak zauważyłem, znakomita większość zebranych doskonale bawiła się w tradycyjnym młynie, circle pit czy bodaj w dwóch ścianach śmierci. Publika była więc zadowolona, ja niekoniecznie, co jest zasługą m.in. akustyka, który zepsuł najlepsze fragmenty utworów nie tylko ze wspomnianej EP, ale również z całkiem przyzwoitego "With Roots Above and Branches Below".
O secie August Burns Red można napisać właściwie wszystko, co najlepsze. Gig ekipy z Lancaster wystarczyłoby skomentować jako "zajebisty", i właściwie na tym poprzestać. Do Parkway Drive pod względem show jeszcze mają daleko, ale za to technicznie są o tysiąc klas wyżej. Nieważne, czy mówimy tutaj o zasiadającym za beczkami Greinerze, czy o gitarzystach, August Burns Red jak na czysto metalcore’owy band wyraźnie odstaje od reszty świata. Zresztą, nie bez kozery doczekali się wiernych kopistów (m.in. Texas In July) i przeważnie są headlinerami tras. Po dyskotekowym intro (Aquagen ft Rozalla) zaczęli od jednego ze swoich najlepszych utworów - "Composure". Ci, co podpierali ściany rzucili się w mosh i tak właściwie już do końca show, kto miał siły ten ciągle uczestniczył w (bezpiecznej) zabawie. Jake Luhr wielokrotnie podkreślał, że zależy im zarówno na tym, aby wspólnie wymieniać się energią, jak i przede wszystkim, by koncert był bezpieczny i nikomu nie stała się krzywda. Kilka zakrwawionych nosów i skręcone kostki świadczyły o brutalności nie tylko dźwięków dobiegających z głośników. Cóż, niektórym wyraźnie pomyliły się koncerty, bo karateków spotykam raczej na hardcore’owych setach. Sam gdzieś w okolicach mojego ulubionego kawałka z ostatniego krążka ABR ("Cutting The Ties") zgubiłem buta, co - zanim go odnalazłem - przypłaciłem obrażeniami stopy.
Mniej więcej w połowie piątego utworu udałem się więc na tył sali, skąd obserwowałem resztę gigu między innymi ciesząc oczy perkusyjnym kunsztem Greinera, który pod koniec wieczoru, przed bisami, zamienił się miejscami z Dustinem, by oczarować wszystkich zebranych w pełni zsynchronizowaną grą obojga na dużym zestawie oraz mniejszym, złożonym z samych instrumentów perkusyjnych. Moim zdaniem to właśnie ten moment, nie tańce dziewczyny na scenie, czy flamenco w "Internal Cannon" był punktem kulminacyjnym występu Amerykanów.
Setlista
Intro
Composure
The Eleventh Hour
Internal Cannon
Cutting the Ties
Marianas Trench
Divisions
Barbarian
Carpe Diem
Meddler
Ocean of Apathy
Salt And Light
Back Burner
Leveler
Drum Solo
Empire
White Washed
Grzegorz "Chain" Pindor
Zdjęcia: Romana Makówka