Brutus - 31.10.2012 - Warszawa
Halloweenowa impreza w Fonobarze, zamiast trupio-upiornych przebieranek pod hasłem 'cukierek albo psikus', przebiegła pod znakiem skandynawskiego retro rocka. W gruncie rzeczy, czemu nie?
Promil publiczności postarał się nawet o jakieś okolicznościowe wdzianka, pod sceną pojawił się na przykład czarnoksiężnik w przepisowym spiczastym kapeluszu, na stołach zaś klimatycznie płonęły znicze. Po koncercie zaplanowano całonocne party, być może więc halloweenowa okazja i wolny kolejny dzień w perspektywie pomogły w całkiem niezłej frekwencji. Nim jednak zebrało się wystarczająco dużo ludzi, by show mógł wystartować, musiało minąć trochę czasu, co oczywiście przełożyło się na mniej więcej godzinny poślizg.
Przed Skandynawią, na deskach pojawili się Niemcy ze Stonehead. Przyznaję, że nigdy wcześniej o chłopakach nie słyszałem, nie znałem też nawet sekundy ich twórczości. Muzyka zespołu dobrze sprawdziła się w roli rozgrzewacza, tym bardziej, że w secie znalazło się sporo szybszych i mocniejszych, groove'ujących partii, które ożywiły część publiki, obecną pod sceną. Generalnie jednak kapela nie pokazała niczego specjalnego, ot typowy mocniejszy rock z nielicznymi, lekko psychodelicznymi odjazdami. Niewątpliwie ciekawym patentem było zastosowanie przez wokalistę didgeridoo, czyli tradycyjnego aborygeńskiego instrumentu dętego, wydającego w zasadzie tylko jeden, bucząco-wibrujący dźwięk. Udany pomysł, dzięki któremu tej młodej ekipie udało się jakoś wyróżnić.
Powstały jakieś cztery lata temu, szwedzko-norweski Brutus, to kolejna ekipa płynąca na fali popularności retro rocka. Ich debiut, zatytułowany "Brutus", w 2010 roku wydała Transubstans Records - wytwórnia, mająca na koncie wiele świetnych materiałów, utrzymanych w tej stylistyce. Kto jednak dokładniej poznał ich katalog, ten wie, że nie brak w nim również drugoligowców, a nawet zespołów, które nigdy nie powinny brać się za tworzenie muzyki. Moim zdaniem, Brutus to właśnie taki umiarkowanie utalentowany reprezentant drugiego, a może i trzeciego szeregu przedstawicieli vintage rocka. "Brutus" słucha się nieźle, można tam znaleźć parę fajnych momentów, pod warunkiem, że wykaże się pewną dozę tolerancji dla irytującego wokalisty. Z pewnością jednak to nie ten zespół jest wizytówką nurtu retro, który niestrudzenie czerpie z twórczości Black Sabbath czy Pentagram.
Jak Brutus sprawdza się na żywo? Podobnie, jak na płycie, czyli całkiem w porządku, choć bez szału. Zakręcony jak słoik dżemu wokalista, którego zachowanie mogłoby wskazywać na niezły haj, na scenie zawodzi jeszcze bardziej, ale jego przemowy do publiczności były dość zabawne. Całkiem dynamiczny i żwawy show kapeli mógł się podobać, jednak cały czas brakowało mi w nim czegoś wyjątkowego, może po prostu większego muzycznego polotu, poza poprawnie odegranymi instrumentalnymi partiami. Nieco kanciasta twórczość Brutusa taka sama pozostaje w wersji live, a niewiele różniące się między sobą kawałki w większej dawce nieco nużą. Publiczność bawiła się jednak dobrze, a w końcu to jest najważniejsze.
Tekst, zdjęcia, video: Szymon Kubicki