Paradise Lost - 18.10.2012 - Katowice
Kiedy Paradise Lost wydawał w 1991 roku "Gothic" byłam w pierwszej klasie szkoły średniej. Z niewyjaśnionego dotąd powodu uważałam się za wybrańca Mrocznego Pana, farbowałam na czarno włosy, paznokcie i usta, ubierałam w lecie czarny sweter i glany (nawet jeśli było ponad 30`C) i z niewyjaśnionych przyczyn spędzałam wolny czas w piwnicy, gdzie razem z innymi braćmi metalowcami słuchałam namiętnie wyłącznie najmroczniejszego metalu. Na szczęście mi przeszło. Wszystko poza głęboką miłością do takiej muzyki.
Nie wiem jak się uchowałam ale pomimo że od lat Knock Out i Galicja kilka razy do roku robią koncerty w katowickim Mega Klubie to ja byłam tam pierwszy raz. Na samym początku weszłam... i wyszłam. NIE MA FOSY! Coś mi się zdaje, że zamiast Paradise Lost doświadczę Camera Lost. Z pod drzwi zawraca mnie niemal pełny skład mojego ulubionego Frontside (i nie wchodzę w tym miejscu w tyłek Organizatorowi, bo na to będzie czas na końcu reportażu) i spora ekipa z Krakowa. Zaczynam spazmować i wysyłać histeryczne sms-y ("Gdzie jest fosa, ja się pytam!!"), bo wprawdzie zaliczyłam Agnostic Front, Death By Stereo i Nayesayer bez fosy ale... mając po obu stronach zaprzyjaźnionych galicyjskich ochroniarzy (więc to się nie liczy).
Na początek Soen - międzynarodowa supergrupa grająca metal progresywny, którą wszyscy niesamowicie się zachwycali, sikali po butach i twierdzili że przyszli na nich a nie na gwiazdę wieczoru. Do mnie jakoś specjalnie nie przemówili. Joel Ekelof stał jak słup w garniturku i od czasu do czasu machał rękami na boki, w przerwach mamrotał coś nieśmiało do publiczności, co jakoś szczególnie nie zachęcało do ściągania majtek przez głowę. Muzyka taka sobie, bo albo głuchnę albo wszystkie kawałki były do siebie podobne. Jak już prawie zaczęli się rozkręcać to właśnie był koniec utworu. I tak cały czas. Panowie promowali swój debiutancki krążek "Cognitive" i jedyne co trzeba im zapisać na plus, to fakt że na perkusji gra Martin Lopez ze szwedzkiego Opeth. Występ jak występ, w każdym razie papy z dachu nie zdzierali.
Odrębnym tematem jest Paradise Lost. Żeby nie wiem co się działo muszę być na każdym ich koncercie. I zdaję sobie sprawę z tego że Holmes obciął włosy, nie growluje, nie gra na koncertach numerów z "Gothic" a cała twórczość idzie w stronę muzyki elektronicznej, ale mam to gdzieś. Dla mnie mógłby wyjść na scenę w dresie i adidasach po czym poprostu sobie postać, podrapać się po przedziałku i wrócić na backstage. Za to co zrobił na wspomnianym wyżej "Gothic", "Shades of God" i "Icon" był, jest i zawsze zostanie jednym z moich ukochanych wokalistów.
11 października Paradise Lost wyruszył na drugą część trasy "Tragic Idol Tour" promującej wydany 23 kwietnia 2012 trzynasty album. Płyta na którą dość niecierpliwie czekałam (powiem szczerze, że oczywiście nie byłam zawiedziona), poniekąd wraca do korzeni Paradisów. Fenomenalne wokale Nicka Holmesa, niezwykle charakterystyczne gitary Grega Mackintosha, melodyjne i chwytliwe kompozycje, które wyżerają dziury w mózgu, sprawiły że nie mogłam się doczekać co z tego wyjdzie na żywo. Decyduję się więc wbić pod scenę, jednak dla pewności robię sobie bufor w postaci Małgosi (co zresztą przez cały koncert znosi z anielską wręcz cierpliwością). Z braku laku postanawiam równocześnie trząchać dynią, skakać i robić zdjęcia jednocześnie. Jedyne co mogę zrobić żeby ograniczyć ewentualne straty to założyć najtańszy obiektyw. Szybkie Intro i zaczyna się "Widow" - po 30 sekundach zaczynam w duchu dziękować, że jednak nie ma tej fosy. Jest niesamowicie, taka moc, taka energia, że po raz pierwszy od dawna przede wszystkim świetnie się bawię, dopiero potem kombinuję jak złapać i tak marne świtało. Mam jakieś półtora metra do Holmsa - umarłam, jestem w piekle. "Honesty In Death" z Idola, "Erased" i "Enchantment" - to dopiero początek więc mam jeszcze siłę krzyczeć: "Like a fever, fever - inside of me (...) Feel it, feel it, like the pain of dyin ". Grają moje ulubione "Soul Courageous" z "One Second". Następnie kolejna premiera "In This We Dwell" i "In Requiem" z "Praise Lamented Shade". Pomimo wypalania paczki dziennie jeszcze stoję i mam się dobrze - do czasu "Pity The Sadness" i "As I Die" - z wrzasku prawie wypluwam płuca jednocześnie co jakiś czas sprawdzając czy mój barierkowy bufor jeszcze żyje i oddycha.
Na "One Second" idę się pobłąkać po klubie, z mocnym postanowieniem, że jak tylko dojdę do siebie wracam pod barierki. Jest chwila przerwy i "Embers Fire", a że coś mi mówi, że za chwilę koniec, wbijam się znowu do przodu. Nad głową przelatują mi beztrosko ludzie, których mili ochroniarze wypychają bezpośrednio ze sceny raz na ludzi raz na podłogę w zależności od celności rzutu. "Faith Divides Us - Death Unites Us" i "Say Just Words", jest piórko, pałka, setlista, uścisk dłoni. Koniec. Prawie płaczę ze złości, że tak krótko. Z tego miejsca dziękuję organizatorom za: brak fosy, za genialny koncert i za półtoragodzinną możliwość ślinienia się do Nicka Holmesa.
Zdjęcia i tekst: Romana Makówka