Overkill - 14.10.12 - Katowice

Relacje
Overkill - 14.10.12 - Katowice

Już myślałem, że metal w Katowicach to niezbyt popularna muzyka. Co z tego, że na Anathemę wpadło tysiąc osób, kiedy na mniejszych koncertach bywa różnie, z naciskiem na słabo.

Wiadomo, nie każdy wspiera młode kapele, ale te z długim stażem wcale nie mają się jakoś specjalnie lepiej. O ile przykładowo gig Artillery i inne mniej lub bardziej interesujące thrash metalowe koncerty w "Mega" okazywały się naprzemiennie klapą i sukcesem, tak sztuka z Overkillem w roli headlinera okazała się być strzałem w dziesiątkę. Nie tylko dla Ślązaków.

Na przekór superpopularnemu dubstepowi, wszechobecnemu metalcore i nowym odłamom metalu, ostatnia niedziela pokazała, że zarówno 16 letni maniax w sofixach i katanach, jak i czterdziestoletni die hard metalheads wciąż są spragnieni dobrych riffów, szybkich temp i thrash, a może po prostu, metalowej młócki. Dość powiedzieć, że reakcja publiczności w trakcie występów suportów, począwszy od raczej najnowocześniejszego w całym zestawieniu Degradead przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Chłopak, który złapał koszulkę ze sceny cieszył się jak dziecko, podobnie jak sami muzycy, którzy po co najmniej udanym koncercie wyszli do fanów, i niektórych częstowali nawet soczystym, zielonym wąsem. Klasa sama w sobie.


Grający po nich Norwegowie z niegdyś lekko metalcore’owego Purified In Blood jawili się jako czarny koń imprezy i niespodzianka bardziej trafiająca w moje gusta, obejmujące zarówno groove metal, szwedzkie melodyjki jak i miszmasz, którym raczy nas Kvelertak. Jak się okazało, zebrani pod sceną fani metalu polubili norweski kwintet (z naciskiem na wokalistę) i co rusz odwzajemniali się stage dive’ami, circle pit czy moshem na scenie. Swoją drogą, gig Purified In Blood był jednym z nielicznych jakie widziałem w tym klubie, w ramach którego ochrona pozwalała na tyle wolności. Szkoda, że był to raczej jednorazowy wybryk, bo już na 3 Inches of Blood, nie wspominając o Overkillu, nie było takiej możliwości. Zespół zaprezentował głównie nowy materiał z tegorocznego albumu "Flight of A Dying Sun", co akurat niespecjalnie mnie cieszyło, gdyż utwory z debiutu były i są lepsze niż obecne oblicze Norwegów.

Na koncert 3 Inches of Blood cieszyłem się jak dziecko. Może nawet bardziej niż na gwiazdę wieczoru. Ich tegoroczny album narobił mi konkretnego smaku na podobne "acceptowskie" granie, dlatego z niecierpliwością wyczekiwałem tego występu. Zmiana w składzie, redukująca grupę o jednego wokalistę wyszła jej na dobre (zarówno studyjnie jak i koncertowo), czego najlepszym dowodem okazał się ten koncert. Kanadyjska formacja zaprezentowała dość przekrojowy set, przy okazji udowadniając, że za oceanem można grać klasyczne heavy w bardzo dobrym stylu, nie ustępujące zespołom ze Starego Kontynentu. Poza tym, na palcach ręki jestem w stanie wyliczyć nowe zespoły, które mają taką siłę przebicia, a mimo, iż grają oldschoolowo, łączą zarówno fanów współczesnego metalu jak i tych, którzy lubią cofać się pamięcią o dobrych 20 lat wstecz.

Setlista:
Leather Lord
Deadly Sinners
Metal Woman
Night Marauders
Revenge Is a Vulture
My Sword Will Not Sleep
Trial of Champions
Destroy the Orcs
Battles and Brotherhood
The Goatrider's Horde


Zmiana z heavy na rasowy thrash była najbardziej pożądanym momentem wieczoru. Overkill to koncertowa maszyna, której nie sposób zatrzymać (o czym przekonałem się na ostatniej Metalmanii w Spodku), i choć byłem zmęczony po festiwalu, który organizowałem w sobotę, poddałem się thrash metalowej chłoście. Sądząc po tym, co widziałem stojąc z boku (podobnie jak na Anathemie) pod sceną ostro bawiło się kilkaset osób, które swym entuzjazmem (i stanem upojenia) były w stanie zarazić każdego. Thrash zawsze był wybitnie koncertową muzyką, mimo iż lata swojej świetności ma za sobą. Owszem, stara gwardia nadal nagrywa solidne pozycje, ale młodzież ma jeszcze przed sobą długą drogę, by dostać się do panteonu metalowych sław. Overkill mimo licznych problemów technicznych (żeby tylko wspomnieć o "wybiciu" przodów) dał z siebie naprawdę wszystko. Po niemal 90 minutach z Blitzem i spółką czułem się jakby uszły ze mnie wszystkie siły. Tak intensywnego gigu się nie spodziewałem i prawdę mówiąc liczyłem na więcej oddechu i utworów w średnich tempach.

Podobnego zdania byli również moi raczej już wiekowi znajomi, co jednak nie przeszkadzało im moshować przy "Electric Rattlesnake" czy "Save Yourself". Moim zdaniem odegranie "Rotten To The Core" jako trzeciego utworu było błędem. Po tym numerze atmosfera jakby trochę opadła, co zresztą nikogo nie powinno dziwić, bo amok jaki zapanował w środku MegaClubu był nie do opisania. Kto był żyw i sprawny fizycznie robił ze sobą co tylko mógł - machał banią, skakał w miejscu, skakał ze sceny, biegał w circle pit - cokolwiek. Takich kanonicznych thrashowych kompozycji jest niewiele i prawdę mówiąc, na upartego po 'rottenie' ten gig mógłby się dla mnie skończyć. Zastanawia mnie tylko dlaczego Blitz tak często schodził ze sceny, bo chyba nie jest jakoś specjalnie chory (znów hasał bez koszulki, prężąc muskuły). Jeśli miałbym wybrać najbardziej 'magiczny' moment wieczoru, to z pewnością do takich należy zaliczyć wspólne śpiewanie tekstu "In Union We Stand" i nad wyraz szczerze "Fuck You". Blitz dedykował koncert zmarłemu Dziubie, szefowi Metalmind, który opuścił nas po walce z chorobą.


Setlista:
Come and Get It
Bring Me the Night
Rotten to the Core
It Lives
Electric Rattlesnake
Hello From the Gutter
Ironbound
Save Yourself
The Wait - New High in Lows
Thunderhead
Old School
Who Tends the Fire
In Union We Stand
Elimination
Bis:
Coma
Fuck You / Powersurge

Grzegorz "Chain" Pindor