Anathema - 6.10.2012 - Katowice

Relacje
Anathema - 6.10.2012 - Katowice

Sezon koncertów klubowych nie mógł zacząć się lepiej, niż od koncertu Anathemy. Co prawda, nie jestem wielkim zwolennikiem tego zespołu, ale biorąc pod uwagę jego pozycję w naszym kraju, nie mogłem opuścić takiego wydarzenia.

Tym bardziej, że Anathema nie koncertuje u nas zbyt często, a i przy okazji dawno nie miałem okazji zobaczyć istnego oblężenia Megaclubu. Natarcia setek (a właściwie około tysiąca) fanów brytyjskiej załogi mogłem się spodziewać, ale tak zróżnicowanej publiczności pod względem wieku, wyglądu, a zwłaszcza samego zachowania już nie. Stwierdzam wręcz, że mimo, iż był to oczywiście koncert rockowy, czułem się jakbym był w innym, znacznie bardziej kulturalnym miejscu.

Support w postaci raczej nikomu nieznanego wcześniej A Dog Called Ego zaskoczył nie tylko mnie, ale i większość zebranych. Stylistycznie Niemcy w zasadzie wpisali się w to, co miała nam zaoferować Anathema, ale na moje ucho, najlepiej wypadali we fragmentach w których ujawniali cały drzemiący w nich post-rockowo/metalowy potencjał. Piosenki, w trakcie których publiczność "miała tańczyć" mogli by sobie darować, a winni byli skupić się na ciężarze (breakdowny, blasty!) i skrupulatnie budowanym klimacie. Niestety, raptem 35 minut ich występu pozostawiło niedosyt i ochotę na więcej. Tym razem w kontakcie z materiałem studyjnym.

Rocznie jestem na kilkunastu, czasem i większej ilości koncertów w MegaClubie, jednak żaden z nich w ciągu 2012 roku, nie brzmiał tak dobrze jak Niemcy i następujący po nich brytyjscy idole. Rzecz niespotykana nawet na koncertach tuzów naszej sceny muzycznej. Anathema opanowała deski klubu na grubo ponad dwie godziny grając zarówno dobrze ograne rzeczy, jak i całkiem spontaniczne bisy.


Zebrani niezwykle żywo reagowali na przeważnie stonowane i smutne dźwięki dobiegające ze sceny, ale rozumiem, że melancholijny klimat to jednak nie wszystko, bo skrywane w nas emocje muszą mieć ujście - nieważne czy w krzyku, podskokach (i headbangingu w "Orion"), wspólnym śpiewie, klaskaniu (o dziwo i do rytmu i w tempie!), a nawet w samym skupieniu i ciszy. Katharsis przeżywali wszyscy na swój własny sposób kojąc się muzyką formacji, chłonąc wszystko to, co mieli nam do przekazania ci nader skromni i bardzo sympatyczni artyści. W podzięce za całokształt twórczości sto lat odśpiewano nie tylko obchodzącemu urodziny Danielowi Cavanagh, ale całemu zespołowi, który jak zawsze ciepło wypowiadał się o Polakach. W podobne deklaracje wierzę co najwyżej pięciu zespołom na świecie, z naciskiem na Brytyjczyków z Pendragon.

Koncert stał się ważny również z innego powodu. Coś podobnego widziałem raz w życiu, na gigu Frontside w krakowskim LochNess, kiedy to w dość sielankowej atmosferze na scenie doszło do oświadczyn. W mega "tego jeszcze nie grali". Oczywiście dziewczyna zgodziła się i młodzi nie mogli być bardziej szczęśliwi. Wiem, że przeważnie coś takiego uznaje się za faux pas, ale to ich życie, ich magiczny moment. Na scenie (czego ja akurat nie widziałem) pojawił się również urodzinowy tort, który szybko wylądował na podłodze oraz w kilku innych miejscach, więc mimo wszystko "humoru" nie zabrakło.

Zastanawiam się, czy któryś z zagranych utworów zasługuje na szczególne wyróżnienie. Klimat koncertu raczej się nie zmieniał, więc żadna z piosenek nie odstawała od reszty. Może "Are You There?" poprzedzone oświadczynami, albo cover Metalliki, a może piękne "A Simple Mistake"? Nie wiem. Takich koncertów się nie relacjonuje. Na nich się jest. A kolejna dawka smutków już w listopadzie na koncercie Katatonii w Krakowie.


Setlista:

Untouchable, Part 1
Untouchable, Part 2
Thin Air
Dreaming Light
Everything
Deep
Emotional Winter
Wings of God
A Simple Mistake
Lightning Song
The Storm Before the Calm
The Beginning and the End
Universal
Closer
A Natural Disaster
Flying
Internal Landscapes
Are You There?
Orion
Angelica
Empty
Fragile Dreams

Grzegorz "Chain" Pindor