Nasum, Black Breath, Antigama, The Dead Goats - 03.10.2012 - Kraków
Ogólnie rzecz biorąc grindcore to muzyka dla koneserów. Polega głównie na tym, że na scenę wchodzi facet i wykrzykuje coś kompletnie niezrozumiałego przez maksimum dwie minuty, ratując tym samym perkusistę przed zawałem serca.
Sam koncert to ekstremalna mieszanina chaosu i hałasu, do tego gęsty dym i egipskie ciemności przerywane od czasu do czasu stroboskopem oraz publiczność która co klika minut wymaga interwencji chirurga lub stomatologa (ewentualnie obu na raz). Reasumując idealne wręcz warunki do fotografowania. Dodajmy do tego fakt, że kilka dni przed gigem usłyszałam że powinnam napisać: "bez Mieszka nie ma Nasum i mogą (...) z powrotem do Szwecji" i całe moje zaangażowanie szlag trafił do reszty. Tak optymistycznym nastawieniem postanowiłam jednak zmierzyć się z Nasum.
Zacznijmy od Kozłów, bo nie mogę pojąć jednej rzeczy. The Dead Goats powstali na początku tego roku, na początku lipca wydali debiutancki album "Path Of The Goat", grając razem niecałe dziesięć miesięcy, weszli na scene i oderwali mi łeb z płucami. Teoretycznie tak jak sami powiedzieli, hołdują szwedzkiemu brzmieniu i oldskulowemu death metalowi, praktycznie nie jest to oklepana, klimatyczna rąbanka z kraju tanich mebli do samodzielnego montażu i średnio fajnych samochodów. Fajne riffy, momentami wręcz rock`n`rollowe czy punkowe granie, od czasu do czasu wpadająca w ucho melodyjka.
Ogromne zaskoczenie. Po zespole z tak marnym stażem spodziewałam się hałasu, szumów i jeszcze więcej hałasu, służącego głównie do wywoływania bólów głowy, tymczasem trzech Panów poprawiło mi humor na resztę wieczoru. The Dead Goats mocarnie i rytmicznie łoi po łbie, a że generalnie o to chodzi, to nie ukrywam że kozły podobały mi się najbardziej ze wszystkich trzech supportów.
Antigama to oddzielna bajka, wiadomo - na naszej scenie grindcore`owej to oni rządzą i dyktują warunki, nie muszą nic udowadniać i szukać na siłę nowych fanów - po prostu wychodzą na scenę i grają w swoim zabójczym tempie. Lucas swoim specyficznym growlem z miejsca ustawił mnie w kolejce do laryngologa, Rokicki, gitarzysta formacji, zaatakował old'schoolowymi riffami i do tego pałker, który nie zna żadnych granic - podstawowy czynnik sprawczy, który na każdym kroku manifestuje swoją niezależność. Krótko i treściwie, z maksymalnym zaangażowaniem, grając stare numery na zmianę z nowymi z ostatniego mini albumu Stop The Chaos", zaczęli powolne wysadzanie poczciwego Kwadratu w powietrze. Poziom agresji przekraczał wszelkie dopuszczalne normy więc w trosce o swoje zdrowie odpuściłam sobie wbijanie się w tłum.
Ostani support Black Breath - bardzo klimatyczne ujarzmienie brudu i syfu, przekazane w bardzo zjadliwy sposób. Brutalny, chaotyczny kawał death metalu. Ledwie zipię i jestem coraz bardziej zadowolona. Bezczelni, źli, nabuzowani, odwalają kawał świetnej roboty przy czym widać że mają przy tym ogromną frajdę. Muzyka nie jest tylko bezmyślnym powielaniem schematów, nie ma miejsca na przydługie intra czy zbędne gadanie, momentami jest hardcorowo, momentami rzeźnia sięga zenitu. Miazga, energia kilku bomb atomowych i wszechogarniająca fala dźwięku. Przyznaję się bez bicia, że akurat z tym z zespołem nie miałam wcześniej kontaktu i nie miałam pojęcia czego mogę się spodziewać.
"This is the end
My only friend, the end"
Syrena alarmowa, intro z filmu "Flesh for the Frankestein" i wreszcie to na co czekałam najbardziej - pierwszy i ostatni koncert Nasum w Polsce. Od razu widać że ekipa nie jest tak wylewna i skora do pożegnań jak Scorpions więc trzeba kolejne minuty wykorzystać na maxa. Skoro piszą że ostatni, to na pewno dotrzymają słowa.
Na marginesie Nasum też stawia na polskie akcenty: postać owianego legendą Mieszka Talarczyka i kontrowersyjna okładka płyty "Inhale/Exhale", którą powielił/skopiował/nieświadomie użył* (*niepotrzebne skreślić) jeden z moich ulubionych polskich bandów.
Wracając do koncertu, Nasum gra dalej zajebisty grindcore z politycznym przekazem i punkowymi korzeniami. Wprawdzie Keijo Niinimaa nie posiada wiertarki udarowej w gębie tak jak poprzedni wokalista Mieszko Talarczyk, ale stwierdzenie, które cytowałam na początku jest mocno przesadzone. Wszechobecny dym znacznie utrudnia mi manewrowanie w fosie i chyba nie chcę się obracać do tyłu bo podejrzewam że z drugiej strony barierki odbywają się sceny żywcem wyjęte z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną".
Z racji tego że jest to pożegnalna trasa zestaw utworów był przekrojowy: "The masked face", "Inhale exhale", "Corrosion", "This is..", "I hate people", "I see lies", "Mass hypnosis", "A Welcome Breeze of Stinking Air ", "Fury", "The final sleep". Nie mam pewności co do kolejności bo po dokładnym obwąchaniu sceny, okolic sceny i backstage nie znalazłam nigdzie setlisty.
Trasa z okazji 20-lecia jest hołdem dla zmarłego w 2004 Mieszka Talarczyka więc właściwie nie byłam zdziwiona słysząc na koniec "The End" The Doors. Tym razem wyszłam bez szwanku, więc jest nadzieja na kolejne relacje.
Na koniec parę słów o organizatorach. Parafrazując Adasia Miauczyńskiego: "Jak Knock Out Productions zrobi koncert, to nie ma (..) we wsi." I tym optymistycznym akcentem kończymy ta relację.
The Dead Goats
Antigama
Black Breath
NASUM
Tekst i zdjęcia: Romana Makówka