Coldplay - 19.09.2012 - Warszawa

Relacje
Coldplay - 19.09.2012 - Warszawa

Można ich nie lubić i mówić, że "skończyli się na "Parachutes"", trudno jednak zignorować show jakie przygotowują. Krytycy patrzą na Coldplay coraz mniej przychylnie, a zespół zdaje się wbrew temu zbierać coraz większe tłumy fanów na stadionach. Tym razem prawie wypełnili nasz Narodowy w Warszawie...

Stadionowe koncerty przeważnie zniechęcają mnie swoim masowym charakterem, dlatego preferuję wydarzenia w halach, ale gig Coldplay na Stadionie Narodowym przekonał mnie do tego by ruszyć się ze Śląska do Stolicy.

Teraz, już po koncercie, stwierdzam, że na takie show mógłbym iść nawet na piechotę, a gdyby okazało się, że jest wyprzedane, jednak zespół zagra drugi raz dzień później, przekimałbym się na dworcu, byle tylko mieć możliwość uczestnictwa w tak wspaniałym wydarzeniu. Chciałbym jednak podkreślić, że to nie muzyka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, a wszystko to, co składało się na resztę koncertu. O tym jednak za chwile.

Stadion Narodowy bez wątpienia jest gotowy zarówno na potężną i stawianą z rozmachem produkcję, jak i na to, aby przyjąć odpowiednią ilość ludzi. W telewizyjnych zapowiedziach zastanawiano się w czy organizatorzy koncertu zamkną dach. Gdybym miał bilet na płytę pewnie dopłaciłbym te 10-15 zł aby tak się stało, ale cóż, nie przewidziano tego, a ci, którzy czekali w środku na gwiazdę wieczoru od 15.30 do 21 "lekko" przemokli. Taki pstryczek w stronę fanów, ale jak było widać, kilka tysięcy ludzi zdecydowało się na poświęcenie.

Równo o planowanej 19 na scenę wyszła brytyjska wokalistka Charli. Ubrana w leginsy w panterkę i bardzo prześwitujące i lekkie narzuty (bo ani to bluzka ani spódniczka nie były) kręciła tyłkiem, wyginała się i niczym na koncercie TPN-25 wpadała w konwulsje. Niestety, mało kto z zebranych zrozumiał jej obecność na trasie, a bardzo, ale to bardzo przeciętny dorobek artystki nie porwał do zabawy, ani tym bardziej, skupienia nad tym, co dzieje się na scenie. Realizatorzy kamer dość ochoczo pokazywali walory ciała frontmanki na specjalnych okręgach, które stały za sceną (doskonały pomysł!), ale po dłuższej chwili doszedłem do wniosku, że nawet uroda nie ratuje muzyki. Co więcej, akustyk albo zasnął, albo sam nie pała sympatią do czarnowłosej gwiazdki, bo dźwięk dobywający się z potężnych soundystemów rozlokowanych w różnych miejscach męczył uszy. Jako ciekawostkę dodam, że Charli XCX byłą zastępstwem za Franka Oceana. Choć tego pana również nie lubię, z pewnością męski akcent zostałby lepiej przyjęty.

Zanim na scenie pojawiła się Marina & The Diamonds zastanawiałem się, dlaczego management Coldplay zabrał na trasę same wokalistki. Brytyjska scena muzyczna nie ma dobrych zespołów rockowych? Bez przesady, ale Lower Than Atlantis zmiażdżyło by obie panie jednym swoim singlem, a biorąc pod uwagę dbałość o "klimat" na tym koncercie, pewnie niejeden akt z ambientowymi zapędami zrobiłby swoje. Jednakże, jeśli rzeczywiście miały to być wokalistki, to cieszyłbym się z występów naszych krajanek - Brodki, Julii Marcell i Kari Amirian. Z naciskiem na Brodkę. Szkoda. Wracając do Mariny. To, co od razu rzuciło się w oczy i uszy, to fakt, że towarzyszący jej muzycy (stateczni i skupieni na tym co robią) brzmieli selektywniej, a sam głos wokalistki i jej aparycja udowodniły, że jest dla niej nadzieja i z tej mąki będzie chleb. Marina jest obyta na scenie, wie jak poderwać tłum (zwłaszcza męską część publiczności!), i choć daleko jej do statusu gwiazdy, to wszystko ma jeszcze przed sobą. Pytanie, czy skupi się na "wixie" jak w niektórych swoich utworach, czy będzie raczyć nas nieco smutniejszymi kompozycjami. W pamięć zapadł mi singiel z debiutu "Hollywood", w tekście którego znalazł polski akcent. Zresztą, wokalistka niejednokrotnie wspominała, że podoba się jej u nas, mimo, iż nie zna żadnych polskich słów. Pewnie do następnego razu się to zmieni.

Gwiazda wieczoru miała do dyspozycji całą wielkość i szerokość sceny, tj specjalny wybieg z charakterystycznym i podświetlanym X, które było jedną z trzech scen, podest usytuowany dosłownie na wyciągnięcie ręki części fanów oraz samą scenę błyszczącą neonami. Za okręgami zastępującymi telebimy rozłożono ogromną płachtę przypominającą graffiti z wycinkami z tekstów czy nazwami miast na trasie. Jak się okazało, w chwili rozpoczęcia koncertu, prócz elementów pirotechnicznych, to właśnie w tym miejscu zaświeciły się neony. Hah, a żeby tylko tam. Z każdym następującym po sobie utworem i zmianą wizualizacji na ekranach, teren obiektu mienił się wszystkimi możliwymi barwami. To zasługa m.in. specjalnie przygotowanych xylobands, opasek, które w odpowiednim momencie świecą albo światłem stałym albo pulsują. Za każdym razem, kiedy myślałem, że nic się już nie wydarzy, że arsenał niespodzianek został wyczerpany, zupełnie niespodziewanie zewsząd pojawiały się (wymalowane farba fluorescencyjną) balony, to deszcz konfetti i karteczek powycinanych na kształt serduszek, plastrów sera żółtego z dziurami, bądź w formie korony. W różnych miejscach "wyrosły", a jakże, świecące figury motyli, płomyków i innych dziwnych stworzeń.

W każdym bądź razie, aspekt wizualny w połączeniu z niesamowitą grą świateł ze sceny oraz zaangażowaniem publiczności, która często zdzierała gardła i o dziwo, klaskała w tempie, potęgował i tak piorunujące wrażenie. Gdyby tylko brzmieniowo było lepiej, selektywniej, a momentami może nawet ciężej, wtedy byłbym wniebowzięty. Nie wybaczę ściany dźwięku na "Clocks" ale to już przeszłość. Muzycy wyraźnie cieszyli się grania u nas. O ile Chrisowi Martinowi nie wierzę w żadne gadki typu, że to najlepszy gig na trasie, w tym roku, czy na świecie, to po każdej kropli potu, uśmiechach i łzach (!) wiem, że dla nich koncerty dla takiej publiczności jak nasza są ważne. A przynajmniej, chciałbym wierzyć w to, że spośród dziesiątków koncertów jakie dają w ciągu roku, ten jeden jest rzeczywiście specjalny. Bo w Polsce, bo dla Polaków, bo "God Put A Smile Upon My Face in Warsaw"!, bo rzeczywiście tego wieczoru można było krzyczeć "Warsaw! Paradise!" i wznosić naszą flagę w górę. Tak jak Chris Martin. Po prostu, trzeba było tam być.

Setlista (znana każdemu przed koncertem):
1. Mylo Xyloto
2. Hurts Like Heaven
3. In My Place
4. Major Minus
5. Lovers in Japan
6. The Scientist
7. Yellow (przed utworem, realizator kamery w formie zapowiedzi pokazał napis "Yellow" na ręce jednej z fanek)
8. Violet Hill
9. God Put a Smile Upon Your Face
10. Princess of China Up in Flames
11. Warning Sign
12. A Hopeful Transmission
13. Don't Let It Break Your Heart
14. Viva La Vida
15. Charlie Brown
16. Paradise
17. Us Against the World
18. Speed of Sound
19. Clocks
20. Fix You
21. Every Teardrop Is A Waterfall

Tekst: Grzegorz Pindor

Zdjęcia: Asia Kubicka