Scorpions - 31.08.2012 - Wrocław

Relacje
Scorpions - 31.08.2012 - Wrocław

Koncerty Scorpions zawsze kojarzyły mi się ekstremalnymi przeżyciami. Olbrzymienia scena z latającym perkusistą, 26 ciężarówek z tonami sprzętu, tłumy ludzi (lub nie) i skrajne warunki pogodowe. Byłam na czterech, ale po kolei.

Kraków 26 sierpnia 2000 roku. Żar leje się z nieba. 800 tys. ludzi próbuje desperacko dostać się na Lotnisko Kraków-Pobiednik. Cytując klasyka "Apokalipsa to za mało...! To jest armagedon!" Autobusy zmieniają się w komory gazowe więc idziemy na nogach przez pół Krakowa - 15 km w jedną stronę. Z powrotem jest jeszcze gorzej obrazki jak z Bangladeszu - ludzie na dachach autobusów. Ludzie, z których większość wygląda jak zombie idą wzdłuż Nowej Huty. Jestem w domu o 6.00 i jedyne co mi pozostaje to oddać się dezynsekcji, dezynfekcji i deratyzacji. Wszystko rekompensuje mi fakt że widzę niemiecką supergrupę pierwszy raz na żywo.

Potem Zabrze przy okazji 50-lecia Domu Muzyki i Tańca. Na widowni same miejsca siedzące - niecałe 2 tysiące. Większa połowa zarezerwowana dla przedstawicieli wszelkich możliwych instytucji z władzami Zabrza na czele. Przedstawianie wszystkich po kolei, podziękowania i wręczanie kwiatów przypomina bardziej konwencję przedwyborczą lub partyjny kongres. Biedna Agata Młynarska musi się mocno nagimnastykować, bo przemówienia "ku pokrzepieniu serc" zagłusza głos narodu w postaci gwizdów i buczenia. To był najmniejszy koncert Scorpionów jaki widziałam i jedyny w zamkniętej sali. Powiem szczerze niczym (światło, efekty specjalne, czas, energia zespołu i ich zachowanie na scenie) nie różnił się od tych ogromnych plenerowych.

Tarnów. Deszcz ściśle współpracował z temperaturą (im bardziej było zimno, tym bardziej lało). Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie data - 1 lipca 2011. Nie udało mi się zrobić zdjęć, za to dostąpiłyśmy zaszczytu pobrodzenia sobie po kolana w błocie na backstageu. W sumie było zabawnie pojechać w lecie na koncert w puchówce i gumiakach. "Ill make this night a special one" i nie były to słowa rzucone na wiatr, rzeczywiście było wyjątkowo. W połowie "Dynamite" padło nagłośnienie i było słychać tylko z jednej lub drugiej strony sceny (do końca koncertu prawie nigdy z obu). Mimo wszystko było na prawdę świetnie. Imponująca setlista, mega oświetlenie i niesamowita atmosfera. Podziwiałam Scorpionsów za chęć wchodzenia na wybieg przy takiej pogodzie. Palce chyba po przymarzały im do gitar. Ale są najwięksi i w każdych warunkach dają radę.

W tą niedzielę dla odmiany lało jak z cebra. Wszyscy z miejsca pokochali organizatorów za wybranie legendarnej Zajezdni MPK przy ulicy Grabiszyńskiej we Wrocławiu na miejsce koncertu (cały plac był wyłożony betonem). Scorpions uświetnił obchody 32 rocznicy powstania dolnośląskiej "Solidarności", miejsce więc nie było przypadkowe, bo tutaj w sierpniu 1980 roku tworzyła się wrocławska Solidarność

Ok. 17.00 na scenie pojawiły się dwa polskie supporty: Big Cyc i Maciej Maleńczuk z Zespołem Psychodancing. Ludzie niespiesznie schodzili się na miejsce. Wszyscy mieli parasole "Oj!" - pomyślałam "Jak wszyscy je rozłożą na raz to zobaczymy Scorpions jak świnia niebo" Około godziny 21.00 na moment przestało lać i zaczęła się totalna jazda. Najpierw wizualizacja i "Sting in the Tail" - Kottak wjeżdża z podłogi niemal pod dach sceny ( i zrób tu człowieku fajne zdjęcie) i wreszcie Oni: Klaus, Matthias, Rudolf i Paweł. Krążą pogłoski, że stały trzon zespołu starzeje się odwrotnie. Wyglądają fanatycznie i mają taką kondycję że mogliby spokojnie startować w maratonach. Odwracam się na moment do tyłu i widzę morze ludzi w każdym wieku. Od pań w garsonkach, biznesmenów, dzieci, przedstawicieli wszystkich możliwych subkultur po wygolonych na łyso panów w sportowych dresach. Tak zróżnicowaną publiczność w tak zacnej ilości gromadzą tylko Oni. Drugi numer"Sting in the Tail" pochodzi z ich siedemnastego z kolei albumu. Zresztą kto był w Tarnowie, ten wie że zeszłoroczna setlista była niemal identyczna. Teoretycznie miejsce kobiety jest w kuchni, u mnie wygląda to tak, że z wiadomego powodu sterczę po prawej stronie sceny. Tymczasem Bejbi nie może ustać w miejscu - biega, skacze i wyprawia gitarowe akrobacje. Dopadam Go jednak razem z Klausem i mogę umierać z czystym sumieniem. Wprawdzie obiecałam sobie przed koncertem, że zachowam się profesjonalnie i z zimną krwią będę robić zdjęcia, ale kiedy Rudolf Schenker staje pół metra ode mnie nie wytrzymuje: wrzeszczę, macham rękami i natychmiast potrzebuję egzorcysty.

"Make It Real" i wypad z fosy. "Now's the time to set wheels turning. To open up your life for you" teraz dopiero dociera do mnie tak na prawdę, że jednak udało się nam wszystkim zobaczyć Scorpions po raz kolejny, chociaż rok temu definitywnie pożegnali się z Polską. "Is There Anybody There" kołysze nas rytmami reggae. Utwór pochodzi z płyty "Lovedrive", która jako jedyna w historii zespołu była nagrywana przez trzech gitarzystów. Jest na prawdę pięknie. Rozwala mnie wizualizacja podczas "The Zoo" i Matthias Jabs który standardowo używa talkboxa. Przy "Loving You Sunday Morning" Panowie niemal w komplecie wychodzą na sam koniec wybiegu - publiczność dopada histeria, amok i cztery obłędy o różnym stopniu nasilenia. Czekam żeby trochę zwolnili tępo. Pcham się w pełnym rynsztunku z okolic fosy na F.O.H: drabina, dwa plecaki, dwa aparaty (kula do kręgli, akordeon, rakieta ziemia-powietrze i zdechła małpa na sznurku). Zajmuje mi to dwa numery: "Send Me an Angel" i "Holiday", robię co mogę żeby zdążyć zanim pod koniec kawałka ostro przywalą, w kapturze mam prywatne Jezioro Śniardwy. Na miejscu trafiam na zbiorowe birthday party z okazji 64 urodzin Rudolfa Schenkera. Odśpiewujemy tradycyjne pieśni jednak ze sceny zagłusza nas "Raised on Rock". Potem kolejno "Tease Me Please Me" i "Hit Between the Eyes". Czekam pokornie na Kottaka.

James Kottak uważany jest za perkusistę o znakomitym wyczuciu rytmu i niesamowitym poczuciu humoru. Na scenie nieodłącznie kojarzy się ze Zwierzakiem z "Muppet Show". Przez cały numer koncentruje się na podrzucaniu pałek oraz na zabawie rytmem z publicznością. Co ciekawe, robieniem głupich min przyciąga kobiety, bo nie wiadomo dlaczego wydaje się niezwykle atrakcyjny. Nadworny błazen zespołu, potrafi zagrać tremolo na pojedynczej stopie. Kottak jest szalony i uwielbia wszystko, co robi duży hałas i sieje zamęt. Dla mnie "Kottack Attack" jest najważniejszą częścią koncertu. Facet ma ze sto rąk i sto nóg. Wszystkimi wali w bębny i talerze, a dodatkową, nieparzystą używa do wycierania potu z czoła i rozlewania piwa na prawo i lewo.

Wygłupów ciąg dalszy: "Blackout" - Rudolph odstawia urodzinowy show - spełnienie marzeń każdego piromana. W masce z dymiącym tłumikiem przyczepionym do gitary, biega jak wariat po scenie. Potem na "Big City Nights" pokazuje się ogromny napis WROCŁAW. Ukłony i giganci schodzą ze sceny.

W ramach bisów niemal standardowo : "Still Loving You" i "Wind of Change" z oczywiście odśpiewanym chóralnie "Teeeejk mi, to to de medżik of de moment on a gloooooooooooory najt" i zapowiedzianym wcześniej machaniem telefonami (nie wiem czy Unia wprowadziła embargo na chińskie zapalniczki czy może Gazprom splajtował). Zupełnie na koniec "Rock You Like a Hurricane" (przez niektórych śpiewane z zamianą słowa Rock na brzydkie słowo na "f"). I tyle w temacie. Postanawiam nie iść na Afterparty, i litościwie oszczędzić swojego widoku fanom Stirwatera (wyglądam jak Samara, która w "Kręgu" wyszła po 7 dniach ze studni). W setliście abrakło mi jedynie "When The Smoke Is Going Down", ale to można przeżyć. Nie ukrywam, że "wROCK for Freedom - Legendy Rocka" rozwalił mnie na łopatki. Pod względem oświetlania, nagłośnienia, rozmachu był to najlepszy plenerowy koncert jaki miałam przyjemność fotografować.

Scorpions:

Supporty:



Podziękowania: Pani Anna Pupin (Boom!Group) za fantastyczną współpracę.
Atma Anur za orginalną setlistę koncertu.
Foto i tekst: Romana Makówka