Joe Bonamassa akustycznie - 5.07.2012 - Zabrze
Fenomen Joe Bonamassy jest zaskakujący, choć wytłumaczalny. W czasach zmierzchu gitarowych bogów pojawia się uzdolniony chłopak z niemniej uzdolnionym zapleczem marketingowym. Przejmuje on rząd dusz, spragnionych od wielu lat idola, który swoją grą nawiązałby do złotych czasów muzyki rockowej.
Dla jednych staje się więc spadkobiercą najważniejszych gitarowych wartości, dla innych - przypadkowym gitarzystą, któremu wyjątkowo dobrze się poszczęściło. Prawdopodobnie Joe Bonamassa nigdy już nie postawi sobie pomnika muzycznego na miarę dawnych herosów gitary w rodzaju Hendrixa, Duane’a Allmana czy Paula Kossoffa, ale ma w porównaniu z nimi jedną, niezaprzeczalną zaletę. Można go zobaczyć, dotknąć a nade wszystko usłyszeć na żywo. Przekonali się o tym fani podczas wyjątkowego, bo akustycznego występu artysty w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu, który odbył się 5 lipca br.
Nie będę ukrywał, że dominująca, czyli elektryczna odsłona Joe Bonamassy nie przekonała mnie do tej pory. Po przesłuchaniu kilku jego płyt i zaliczeniu jednego koncertu pozostawałem przy zdaniu, że obecność tego muzyka w panteonie gitarowych sław jest jednak przypadkowa. Na koncert w Zabrzu wybrałem się jednak z dużą ciekawością. Była to jedyna w Polsce szansa na obejrzenie ekskluzywnego, akustycznego występu, jednego z siedmiu, które odbyły się wyłącznie w Europie. Wyjątkowość tego przedsięwzięcia potęgował fakt, że Bonamassa przyjechał z zupełnie nowym, specjalnie przygotowanym na tę okazję zespołem, wyposażonym w całkowicie nowe i nietypowe instrumentarium.
Punktualnie o 20.00 pojawił się mistrz ceremonii. Rozpoczął od krótkiego wstępu na gitarze akustycznej, jednej z wielu, które zabrał ze sobą na tę szczególną trasę koncertową. Szybko okazało się, że Bonamassa akustycznie nie jest tym samym muzykiem, którego znamy z odsłon elektrycznych. W jego grze na pudle brakowało trochę charyzmy i wyrazistości, choć szybkością, dynamiką i tempem solówek oraz zagrywek jak zwykle wprawiał w podziw. Ten występ należał także do jego zespołu, który począwszy od drugiego utworu uzupełniany był co parę minut wyjściem kolejnego muzyka na scenę. W końcu ukazał się oczom kwintet złożony z niezwykle utalentowanych indywidualności. Jeden z pierwszych solowych popisów dał Gerry O’Connor, mistrz skrzypiec, mandoliny i banjo. Pochodzący z Irlandii muzyk przemycił podczas koncertu sporo dźwięków wywodzących się wprost z jego ojczyzny. Na scenie wyróżniał się także Amerykanin Arlan Schierbaum, grający na akordeonie, fisharmonii oraz czeleście, choć moim zdaniem najwybitniejszy w grze na akustycznym pianinie. Kolejną, znakomitą postacią tego koncertu był perkusjonista Lenny Castro. Wykorzystując masę przeszkadzajek i instrumentów perkusyjnych, ten pochodzący z Peurto Rico wirtuoz tworzył niesamowity klimat w każdym utworze, co nie umknęło uwadze słuchaczy. Absolutnie zasłużenie zebrał pod koniec koncertu nie mniejsze brawa, niż główny bohater wydarzenia. Wydawało się wręcz, że Joe Bonamassa w tej konwencji pozostawał w cieniu swoich wszechstronniejszych, scenicznych kolegów.
Tak, jak zapowiadano, repertuar podczas akustycznej trasy składał się ze znanych przebojów Bonamassy, które zostały specjalnie zaaranżowane. Niektóre z nich, w rodzaju "Slow Train" lub "Sloe Gin" zachowały dynamikę oryginału, inne (np. "Ballad Of Joe Henry") moim zdaniem straciły trochę na tej przeróbce. Nie zmienia to faktu, że tak rozbudowane i zróżnicowanie aranżacyjnie kompozycje stanowiły rzadkość w dotychczasowym repertuarze Bonamassy. Tym razem mogliśmy usłyszeć trochę irlandzkiego folku, muzyki klezmerskiej, a quasi-bluesowe utwory nabrały niejednokrotnie bluesowego kolorytu. Pozytywnie należy też ocenić wokal Bonamassy. Już podczas kilku poprzednich wizyt muzyka w Polsce można było zaobserwować dobre opinie na temat jego głosu, który wyraźnie poprawił się w ostatnich latach. Dzięki nagłośnieniu wyłącznie za pomocą mikrofonów, głos Bonamassy był szczególnie wyraźny, a słuchało się go dość przyjemnie.
Równo godzinę i 45 minut Joe Bonamassa prezentował swój wyjątkowy, akustyczny repertuar. Wyjątkowy także z tego względu, że Bonamassa nie grał tym razem pierwszoplanowej roli. I choć jego blask momentami przygasał przy bardzo doświadczonych muzykach, którzy zasilili skład zespołu, nie miało to aż tak wielkiego znaczenia. Koncert zadziwiał swoim rozmachem, utwory złożonymi aranżacjami, a każda minuta występu profesjonalizmem. Polscy fani Bonamassy pewnie teraz oczekują spodziewanego DVD z austriackiego show. Trudno im się dziwić. Reakcja publiczności w Zabrzu jednoznacznie wskazywała, że "gitarowy król" jest w Polsce witany, jak na króla przystało. I oby to trwało jak najdłużej, bo przy sporej ilości krytyki dotyczącej Bonamassy, zapewnia on ciągle tematy do dyskusji i - nade wszystko - ogromnie entuzjastyczne reakcje fanów, tak pożądane w tych trudnych dla muzyki gitarowej czasach.
Kuba Chmiel