“Od przybytku głowa nie boli". Cholera, jestem jakimś wyjątkiem, bo mnie rozbolała. Tak eklektycznego albumu, jak "Norvid" dawno nie słyszałem.
Obecnie medytuję nad problemem, czy ten ból poczytać za wadę czy zaletę grupy o nazwie takiej, co i płyta.
Ale po kolei - Norvid to pięcioosobowa grupa założona w Siedlcach. Wystarczy przeczytać zajawkę o grupie na Facebooku, by zrozumieć, że tam u nich w salce prób/studio konsumuje się sporą ilość środków psychoaktywnych. Podobne wrażenia pozostawia po sobie każdy kontakt w ich debiutanckim albumem. Moje medytacje trwają dalej.
Odpalam krążek raz kolejny. Nie patrzę na tytuły numerów, słucham, co proponują w swej muzycy tripowi ziomale. No to tak - jest delikatny instrumentalny progresywny rock, na jakie czasami pozwala sobie Steven Wilson (w dowolnie obranym projekcie), jest post metalowa jazda gdzieś z rejonów The Ocean, jest techniczny death metal spod znaku Death, nawet ambientowy post rock a la July Skies też tu mamy. Ło Jezusicku! Oszaleli!
Ale, medytacje zakończone, w tym szaleństwie jest metoda! Ten ból głowy, a pewnie, że denerwuje, ale jakby jednoczenie - paradoks - łagodzony jest przez ten sam czynnik, który go wywołał. Panowie tak sprytnie łączą wymienione wcześniej gatunki i wpływy, że nie sposób zarzucić im chaosu. Całość ma ręce i nogi, znać, że "Norvid" jest płytą przemyślaną.
No więc czego jeszcze chcieć? Słuchać, Bracia i Siostry, słuchać!
Jurek Gibadło