Pierwszym od osiemnastu lat długogrającym albumem muzycy Wolfsbane świata nie zbawiają, ani tym bardziej go nie bronią, bo niby czym?
“Wolfsbane Save The World" to album słaby i nudny, wyposażony w niewiele dobrych momentów, a przy tym, parafrazując klasyka polskiego serialu komediowego, stojący w ostrej sprzeczności z heavy metalem. Zapowiadało się nieźle, bo reaktywacja oryginalnego składu z Tamworth w osobach Blaze’a Bayleya, Jasona Edwardsa, Jeffa Hateleya i Steve’a Elletta przebiegała sprawnie. Już w 2007, a później w 2009 roku grupa zagrała kilka koncertów by w 2010 roku dumnie ogłosić, że powraca do studyjnego komponowania.
Rok później premierę miała EPka “Did It For the Money", która jednakże nie została przyjęta zbyt ciepło. Toporny materiał o słabym brzmieniu wskazywał, że kwartetowi długa separacja nie wyszła na dobre. Jedynie utwór tytułowy z tego wydawnictwa znalazł się na trackliście “Wolfsbane Save The World", bo zespół zdecydował się zarejestrować dziesięć nowych numerów. Tyle, że te wpisały się one w klimat wspominanej EPki. Zaczynając od fatalnego brzmienia, poprzez zwyczajną kompozycyjną słabość, ku zupełnie niewykorzystanemu potencjałowi wokalnemu byłego wokalisty Iron Maiden. A tylko wokale Blaze’a Bayleya dawały szanse temu materiałowi. Szanse te jednak zostały zaprzepaszczone.
Przede wszystkim należy zapomnieć o heavy metalu, bo “Wolfsbane Save The World" to materiał na pograniczu hard i soft rocka. Brzmi dziwne, prawda? Jakżeby inaczej pisać o “Illusion Of Love", który wcale nieprzypadkowo wzbudza skojarzenia z największymi przebojami Davida Hasselhoffa. Pop n’ rock pogania pop n’ rock! Mniej więcej tak poczułem się przy wiodących fragmentach “Who Are You Now" (…chórki nie do zniesienia) oraz “Everybody’s Looking For Something Baby". Natomiast w kawałkach, najbardziej zbliżonych do wcześniejszej stylistyki Wolfsbane uderzyła mnie toporność i schematyczność riffów i partii perkusji. Chodzi mi o takie hard rockowe podroby jak “Teacher", “Child Of The Sun" i “Blue Sky". Obrazu nędzy i rozpaczy nie poprawiły przyjemne hard rockowe, fragmentami nawet heavy metalowe, pomysły w nieco przesłodzonym “Smoke and Red Light", dobrze rozpoczynającym się “Live Before I Die" i chyba jedynym w pełni jajecznym numerze na całej płycie czyli “Buy My Pain". W tym ostatnim podobała mi się zarówno solówka Jasona Edwardsa, jak i wokale Blaze’a. To jednak stanowczo za mało by uznać ten krążek za udany!
Nie wiem co się stało z Wolfsbane, nie wiem kto spuścił powietrze z byłego wokalisty Iron Maiden i wreszcie nie wiem po co ten album ujrzał światło dzienne?! Aby zdeptać pamięć o solidnym heavy metalowym zespole? To smutne, ale “Wolfsbane Save The World", wyjąwszy nieliczne fragmenty, można wystrzelić do jakiejś odległej galaktyki. Bezpowrotnie.
Konrad Sebastian Morawski