Kevin Moore po to opuścił Dream Theater, aby realizować suwerenne pomysły. Dzisiaj o jego solowych płytach, a także krążkach w ramach Chroma Key pamiętają nieliczni koneserzy muzyki, aczkolwiek utalentowany artysta znalazł również sposób aby własne ambicje pogodzić z muzyką dla szerokiego grona odbiorców.
Taką funkcję spełnia Office of Strategic Influence czyli pierwotnie zaledwie projekt założony przez Jima Matheosa, a dzisiaj pełnoprawny zespół, który właśnie wydał czwarty studyjny materiał "Fire Make Thunder". Właściwie nie tyle zespół, co duet wszechstronnie uzdolnionych Panów M, od sesji nagraniowej do sesji nagraniowej wspieranych gwiazdkami ze świata muzyki. Ich ilość w przypadku czwartego studyjnego albumu OSI uległa redukcji do perkusisty Gavina Harrisona, który jednakże dostał możliwość napisania czegoś własnego w instrumentalnym “Enemy Prayer". Nie umiem ocenić z jaką korzyścią dla płyty, ponieważ cały album jest dziełem ze wszech miar udanym, rzekłbym złotem najwyższej próby, w którym trudno znaleźć skazę.
W niespełna trzech kwadransach muzycy OSI we właściwym sobie stylu, z wyodrębnionych obszarów heavy metalu i elektroniki, niczym alchemicy, uczynili spójny materiał. Pewnie gdyby w Polsce kohabitacja obcych ideowo władz egzekutywy wyglądała tak jak współpraca Moore’a z Matheosem, to w kraju nie dochodziłoby do zgrzytów. Przecież zarówno Moore, jak i Matheos wywodzą się z różnych środowisk muzycznych, co słychać właściwie na każdym albumie OSI. Wyjątku w tej materii nie stanowi “Fire Make Thunder", ale wielkim atutem obu muzyków jest umiejętne rozdysponowanie swoich talentów w poszczególnych utworach. Ani razu nie odczułem tu rywalizacji lub niepotrzebnego pośpiechu. Za to na skórze wielokrotnie pojawiły się dreszcze wynikające z podziwu nad umiejętnością żonglowania pomiędzy partiami klawiszowymi i elektronicznymi Moore’a, a ostrymi riffami Matheosa.
Album w wielu fragmentach jest niczym tytuł pierwszego utworu "Cold Call". W klimacie “Fire Make Thunder" jest coś zimnego, nieco przygnębiającego. Przede wszystkim jeśli chodzi o wszelkie patenty elektroniczne oraz gęsto serwowane partie klawiszowe Moore’a, zresztą bardzo często pozbawione gitarowego współtowarzysza. Odniosłem wrażenie, że w myśli kompozycyjnej OSI zwiększyła się ilość utworów balladowych, “Indian Curse", “Wind Won’t Howl" i “For Nothing" to bowiem głębokie, spokojne i pełne magicznych momentów kompozycje. Doskonale w ten klimat wpisały się “konsolowe" wokale Moore’a, które nie bez przyczyny tracą na intensywności przy odważniejszych fragmentach płyty. Nie moglibyśmy mówić o OSI gdyby nie flagowe, żywe i naładowane riffami kompozycje balansujące na krawędzi prog rocka i metalu. W tej materii może zachwycić wielowątkowy “Cold Call", a także pełne wyścigów instrumentalnych “Guards" (fantastyczny niemalże klubowy wstęp), “Enemy Prayer" i “Big Chief II". Ważne, że właściwa narracja krążka nie została pocięta na drobne kawałeczki. Inteligentny słuchacz odnajdzie tu historie często retoryczne, pozornie niedopowiedziane. Pełne pytań z perspektywy osoby trzeciej, abstrakcji, niekiedy szczerego żalu. W otoczeniu ożywionych przedmiotów i zhumanizowanych zwierząt, a więc świadków tego, co można określić zakamarkami ludzkiej egzystencji.
Być może jestem jedynym Polakiem, który nie rozumie polityki, tak jak nie rozumiem tego, czemu w 2010 roku OSI spod skrzydeł Inside Out wpadło do gniazda Metal Blade Records. Decydenci niemieckiej wytwórni mogą teraz zainwestować w wagon chusteczek higienicznych, bo stracili dwa najszlachetniejsze samorodki w swojej bazie zespołów. Zaiste dwaj Panowie M w duecie tworzą muzyczny fenomen. Wobec takiego albumu jakim jest “Fire Make Thunder" można tylko się pod tą opinią podpisać. Wyborny krążek.
Konrad Sebastian Morawski