Miało być pięknie i... popowo. Ciężko w to uwierzyć, gdy ma się świadomość że takimi słowami określano projekt Flying Colors składający się w większości z mistrzów progresywnego grania.
Steve Morse, Mike Portnoy, Neal Morse, Dave LaRue i chyba najmniej znane nazwisko - Casey McPherson - to właśnie skład supergrupy, o której traktuje ten tekst.
Po pierwszym odsłuchaniu debiutanckiego krążka (nazwanego po prostu Flying Colors) byłem zachwycony. Zapowiadano, że będzie to materiał niemalże popowy, gdyż wokalista - Casey McPherson jest twórcą tytułowanym mianem "singer/songwriter". Faktycznie, kompozycje jak na muzykę "popularną" przystało są krótkie i przystępne, mają piosenkowy charakter i chyba tylko poza dwunastominutowym utworem kończącym płytę, trudno byłoby je nazwać progresywnymi. Mimo to wyraźnie da się usłyszeć duży wkład kompozycyjny Neala Morse'a - skojarzenia z Transatlantic są jak najbardziej słuszne. Jest więc rockowo, i to we wszystkich odcieniach, jakie ten gatunek oferuje. Usłyszymy wszystko od niemalże beatlesowskiego "Love Is What I'm Waiting For", przez wspomniany już progresywny utwór "Infinite Fire", po ciężkie rockowe granie w "All Falls Down".
Jak w kilku słowach scharakteryzować dźwięki, którymi raczy nas ten album? Piękne harmonie, świetnie zbalansowane brzmienie i chwytliwe kompozycje. Ponadto nie da się nie zauważyć, że produkcja stoi na najwyższym poziomie - jest sporo smaczków, które wypływają przy kolejnych przesłuchaniach krążka, jest dużo przestrzeni, jest się nad czym zachwycać - brawa dla Petera Collinsa.
Pozytywnie zaskoczyła mnie też świetna gra muzyków - nie w sensie technicznym, bo jej braku zarzucić żadnemu instrumentaliście współtworzącemu "Flying Colors" nie można. Po prostu żaden z nich nie wychyla się ponad resztę, wszyscy grają równo i solidnie, nie ma zbędnej wirtuozerii. I w moim odczuciu jest to ogromny plus, bo niestety spora część supergrup to zbieranina rewelacyjnych indywidualistów - tutaj mamy do czynienia ze świetnie brzmiącym zespołem.
Z klipów promujących album można było wywnioskować, że powstanie krążek niemalże rewolucyjny. Po skonfrontowaniu tych twierdzeń z rzeczywistością nie przychodzi mi na myśl inne podsumowanie materiału niż parafraza zdania, które wypowiedział bohater pewnego filmu: "rewolucji nie ma, ale też jest zajebiście".
Marcin Marcinkiewicz