Pięć długich lat trzeba było czekać na nowy studyjny album Quidam. Czas oczekiwania skutecznie osłodziło koncertowe DVD, które pojawiło się na muzycznym rynku w roku 2009. Nawiasem mówiąc, w moim prywatnym rankingu, to najlepsze wydawnictwo polskiego artysty z kręgów rocka progresywnego ever.
"Saiko" to szósty w dorobku grupy studyjny album, który oceniam jako bez dwóch zdań rewolucyjny (rewelacyjny zresztą też, ale o tym dalej). Poprzednią płytę z premierowym materiałem, czyli "Alone Together", należy uznać za sukces i obok debiutu traktować jako ich największe osiągnięcie artystyczne. Zespół pokazał, że przez lata działalności dorobił się własnego, dobrze rozpoznawalnego stylu. Zabierając się do komponowania materiału na nową płytę, panowie mogli pójść na łatwiznę i nagrać coś w tym samym duchu. Byłby to ruch bezpieczny, sprawdzony i pewnie tak zrealizowana płyta znalazłaby uznanie u słuchaczy. Wygląda na to, że muzycy nie chcieli iść tą drogą. Może uznali, że w stylistyce, w jakiej poruszali się dotychczas, powiedzieli już wszystko i najwyższy czas na zmiany, na nowe wyzwania?
"Saiko" zaskakuje od pierwszego utworu, bowiem ponownie, po latach, w kompozycjach zespołu rozbrzmiewa język polski. Muzycznej rewolucji na początku nie słychać, bowiem "Haluświaty" utrzymany jest w stylu tego Quidam, który znamy z poprzednich płyt. Świetna melodia, z fajnym refrenem, doskonale zagrana. Wybrzmiewające ostatnie akordy płynnie przechodzą w "... lato". Leniwa, nastrojowa, całkowicie instrumentalna kompozycja, niezwykle minimalistycznie zinstrumentalizowana, bo oparta tylko o fortepianowe akordy, delikatną gitarę, dyskretny bas i perkusję graną miotełkami, a brzmiąca niezwykle naturalnie. Utwór jest swego rodzaju wyciszeniem, "zderzakiem emocjonalnym" po wcześniejszym utworze. Zresztą, wszystkie kompozycje instrumentalne, mające w tytule pory roku, wypadają rewelacyjnie. Dużo w nich lekkości i polotu, aranżacyjnych smaczków, instrumentalnej biegłości i muzycznej dojrzałości. Polecam listę odtwarzania tylko z tymi utworami, a uczta muzyczna na najwyższym poziomie zapewniona.
Gitara akustyczna, piano Fendera i flet otwierają "Obok mam". Znów można zachwycać się piękną melodią, analogowo brzmiącymi klawiszami. Pomimo polskiego tytułu, utwór "Walec" zaśpiewany został po angielsku. Gitarowe akordy jak u King Crimson, pięknie zagrane partie na flecie, no i znana z Mikromusic Natalia Grosiak, wspomagająca wokalnie Bartka Kossowicza. Jak ja uwielbiam głos tej dziewczyny! Nie wiem, dlaczego akurat ten jeden jedyny utwór z całej płyty zaśpiewany został po angielsku, ale to mało ważne w zestawieniu z jakością materiału jaki otrzymujemy. "sPotykanie" to ponownie minimalizm - nastrojowa kompozycja z dominującym, wyraźnym, ale niezwykle prostym perkusyjnym podkładem. "Dodekafonix" to z kolei chyba najbardziej kontrowersyjny utwór na płycie. Irytująco koszmarny tekst, pisany jakby tylko po to, by kolejne zdania układały się w rym, bez względu na jakikolwiek sens, np. "czy mówimy jeszcze tym samym językiem, czy raczej człowiek człowiekowi dzikiem". Podkład muzyczny mocno eksperymentalny, który jakoś nie współgra z linią wokalu (chociaż refren, trzeba przyznać, niczego sobie). Mam nadzieję, że to celowy zabieg, zgrabnie nawiązujący do tytułu utworu, a nie wyraz chwilowej niemocy twórczej.
Kolejna instrumentalna perełka to "... jesień", a przy okazji początek "złotej triady". Tak na własny użytek nazwałem trzy kolejno następujące po sobie utwory, które pięknie się nawzajem przenikają i uzupełniają. Rozpoczyna się instrumentalnie, a główną atrakcją jest piękna solówka na gitarze w wykonaniu Macieja Mellera. Z tej cudnej kompozycji wyłania się dynamiczny utwór "Ostatecznie", by później przejść w będący pewnym uzupełnieniem, a może wyciszeniem "...zima". Przez cały czas trwania tego ostatniego, przewija się charakterystyczny motyw grany na instrumentach klawiszowych, a pod koniec pojawia się refren z utworu "Ostatecznie". Fantastyczne! Tytułowy kawałek to prawdziwa perełka. Ponownie minimalistyczny, krótki, bo trwający tylko trzy minuty i dwie sekundy. Zaczyna się archaicznie brzmiącą gitarą akustyczną, by następnie rozwinąć się w bardzo klimatyczny utwór z pięknym refrenem i urokliwym wokalem Bartka Kossowicza. A po nim mamy kolejny "zderzak emocjonalny", to jest "... przedwiośnie", w którym miło pobrzmiewają klimaty SBB.
Płyta nie jest konceptem, choć w warstwie tekstowej dałoby się znaleźć punkty wspólne, dlatego każdy utwór z osobna broni się doskonale. Urok albumu ujawnia się w sposób szczególny, gdy słuchany jest w całości. Dopiero wówczas można zauważyć dojrzałość i wysoki stopień przemyślenia koncepcji materiału. Poszczególne kompozycje mają dość piosenkowy charakter - są stosunkowo krótkie i, jak na Quidam, proste, z wyraźnym refrenem oraz ciekawymi liniami melodycznymi, ale mimo to nadal nie przestają być progresywne (cokolwiek to słowo oznacza…).
Słowa uznania należą się producentowi płyty, Robertowi Szydło, oraz odpowiedzialnemu za mastering (niezwykle modnemu ostatnio) Marcinowi Borsowi. Stworzyli oni dzieło na najwyższym światowym poziomie. DVD "Strong Together" zachwycało wyjątkowo imponującą oprawą graficzną. W przypadku "Saiko" pod tym względem jest równie interesująco. To zasługa Michała Florczaka.
Na swojej stronie internetowej zespół pisze, że nowe wydawnictwo zawiera muzykę, która potrzebuje czasu, by rozkochać w sobie słuchaczy. W moim przypadku słowa te okazały się zupełnie nieprawdziwe, bowiem album zauroczył mnie od pierwszego odsłuchu. "Zauroczenie" to chyba najwłaściwsze słowo do opisania moich muzycznych wrażeń.
Zespół nie rozpieszcza zanadto swych sympatyków, jeśli chodzi o aktywność koncertową. Dobrze by się stało, gdyby ruszył w Polskę, promując najnowszą płytę. Wielu fanów czeka z utęsknieniem. Ja też.
Robert Trusiak