Kiedy został zaprezentowany singiel "Tattoo", promujący najnowszą płytę zespołu Van Halen, poczułem się lekko zawiedziony. Nie dlatego, że to jakiś wyjątkowo kiepski numer, ale po powrocie do składu Davida Lee Rotha spodziewałem się jednak czegoś innego - wyraźnego nawiązania do czasów poprzedzających moment, w którym opuścił grupę. Na szczęście okazało się, że utwór ten nie jest specjalnie reprezentatywny dla całego albumu.
"Tattoo" wprawdzie otwiera płytę, ale zaraz po nim następuje "She’s The Woman", czyli stary, dobry Van Halen. Niespełna trzy minuty, krótko i na temat. Niezwykle dynamiczny, szybki i oczywiście ozdobiony pięknymi solówkami Eddiego. Podobno wyciągnięty został z głębokiego archiwum kapeli, bowiem powstał jeszcze w latach ‘70. Kolejny song, czyli "You And Your Blues" też jest całkiem udany, choć chórki, jakie się w nim pojawiają, brzmią zdecydowanie gorzej aniżeli te sprzed lat, które stały się przecież jedną z charakterystycznych cech brzmienia zespołu. Nieźle wypada "China Town", który w obłędnym tempie pruje do przodu, jak lokomotywa z okładki. W podobnie szalonym tempie utrzymane są m.in. "Bullethead" i "As Is". Jednym z lepszych utworów na płycie jest ciężki i mocarny "Honeybabysweetiedoll". Z kolei na początku "The Trouble With Never" przyjemnie "zapachniało" Hendrix’em, a "Outta Space" przywołuje miłe skojarzenia z hard-rockiem lat ’70, a nawet dokonaniami nurtu NWOBHM. Mnie osobiście najbardziej przypadł do gustu "Stay Frosty". Zaczyna się akustycznie, a dalej rozpędza się do miłego mym uszom hard-rocka, mocno podszytego bluesem. Analogie z "Ice Cream Man" z debiutu jak najbardziej uzasadnione. W "Big River" ponownie odżywają wspomnienia starego, dobrego Van Halen. Płytę kończy całkiem niezły "Beats Workin'" utrzymany w średnim tempie, z fajnym riffem i przyjemnym refrenem.
Głos Davida Lee Rotha przez wszystkie lata nieobecności w zespole stracił nieco na barwie i dynamice. Jest teraz jakby lekko "przydymiony", ale tak czy owak Diamentowy Dave nadal pozostaje jednym z lepszych wokalistów współczesnego rocka. O ile z brakiem Sammy Hagara raczej łatwo przyszło mi się pogodzić (zawsze wolałem Davida Lee Rotha), o tyle odejście Michaela Anthony’ego stanowiło dla mnie niemiłą niespodziankę. Nie dość, że świetny z niego instrumentalista, to dodatkowo jego udział w chórkach był wyraźnie zauważalny. Teraz Van Halen to prawie rodzinne przedsięwzięcie, bowiem na basie gra syn Eddie’go - Wolfgang. Trzeba przyznać, że daje radę. Długo wsłuchiwałem się w jego partie i nic złego nie mogę powiedzieć. Pewnie z każdym koncertem, z każdą nową płytą będzie tylko lepiej.
Muzycznie mamy sporo starego, dobrego Van Halen, z wszystkimi tymi elementami, za które miliony słuchaczy pokochały zespół - Eddie tnie solówki, jak piła tarczowa, czasem stosując tapping, Alex wali w bębny po swojemu, czyli na pewno rozpoznawalnie, plus dawno nie słyszany w szeregach zespołu David. Obiektywnie rzecz biorąc, to całkiem dobra płyta, ale jak na możliwości Van Halen to jednak trochę za mało. Główną wadą recenzowanego materiału jest to, że nie znajdziemy tu utworów, które miałyby szansę zostać zapamiętane na dłużej (szczerze mówiąc, chciałbym się mylić).
Zespoły pokroju Van Halen, tj. te o długiej i bogatej historii, z wieloma świetnymi płytami na koncie, z pokaźną listą przebojowych utworów, z milionami fanów na całym świecie, pod pewnymi względami nie mają lekko. Słuchacze oczekują od nich, by każda nowa płyta była lepsza od poprzedniej, by powstawały kolejne wielkie kompozycje, a czasy świetności trwały wiecznie. Też bym tak chciał, ale to chyba jednak fizycznie niemożliwe. Nie da się przez lata utrzymywać niezmiennie wysokiego poziomu. Zawsze w końcu przyjdzie gorszy czas, spadek formy, zabraknie weny, nastąpi artystyczne zmęczenie materiału, czy - co gorsza - wypalenie. Ważne, by starać się nie schodzić poniżej pewnego (przyzwoitego) poziomu. Ja wiem, że to pojęcie abstrakcyjne, a ów ‘poziom’ ustala każdy słuchacz indywidualnie, a przede wszystkim - cholernie subiektywnie. Osobiście uważam, że najnowszy album Van Halen to solidna rzecz, która w żadnym wypadku wstydu zespołowi nie przynosi. Oczekiwanie, że "A Different Kind Of Truth" dorówna debiutowi, czy albumowi "1984" nie było chyba niczym uzasadnione. Miejmy nadzieję, że kiedy skład kapeli okrzepnie podczas koncertów, oraz nie wystąpią jakieś pozamuzyczne przeszkody, kolejne płyty Van Halen będą jeszcze lepsze.
Robert Trusiak