Multiinstrumentalista Andy Ditchfield po długiej solowej tułaczce, razem ze swoim znajomym z młodości wokalistą Tonym Wrightem, w 2007 r. powołał do życia DeeExpus Project i wsparty kilkoma zaproszonymi muzykami nagrał płytę "Half Way Home".
Album został niezwykle ciepło przyjęty i to zarówno przez słuchaczy jak i krytyków muzycznych. Słowo "project" w nazwie formacji mogło sugerować tymczasowy czy też nietrwały charakter jej działania. W 2009 ukazało się DVD "Far From Home" nagrane w ... Teatrze Śląskim w Katowicach. Z szyldu zniknęło słowo "project". To chyba znak, że formacja okrzepła, a przynajmniej jej działalność nabrała znamion trwałości. Przynajmniej ja mam taką nadzieję. Rok 2012 przynosi kolejny krążek zatytułowany "King Of Number 33". Dużym ale przyjemnym zaskoczeniem jest to, że w jego nagraniu wziął udział Mark Kelly, klawiszowiec Marillion. Jest to sytuacja dość wyjątkowa, bowiem muzyk ten niechętnie udziela się poza macierzystym zespołem. Gdzieś wyczytałem, że Kelly nie ma zamiaru rezygnować z działalności w DeeExpus. To z całą pewnością jest dobra wiadomość.
Główną częścią płyty i jej absolutną ozdobą jest trwająca prawie 27 minut sześcioczęściowa suita "King Of Number 33". DeeExpus lubuje się w takich długaśnych, epickich utworach. Już na swoim debiucie uraczyli słuchaczy siedemnastominutową kompozycją "Half Way Home". Na "King Of Number 33" poszli jeszcze dalej, chociaż poszczególne części suity zostały pocięte na odrębne kawałki wypada traktować ją jako jedną całość. Jak perła w koronie oprawiona jest ona kilkoma innymi, równie ciekawymi kompozycjami na pewno nie pełniącymi roli "wypełniacza". Album otwiera "Me And My Downfall". Mocny utwór będący połączeniem klasycznego neo-proga z dużą domieszką prog-metalu w postaci mocarnych gitarowych riffów i walącej na dwie stopy perkusją. Zacne otwarcie!
No i Mark Kelly gra na klawiszach tak, jak za najlepszych czasów Marillion, tego z płyt "Script For A Jester’s Tear" czy "Fugazi" (nie da się ukryć, że należę do tych którzy wolą "fishowy" okres w działalności legendy rocka progresywnego). Wybrzmiewający ostatni akord gitarowy płynnie przechodzi w następny utwór ("Maybe September"). Łagodny wokal z akompaniamentem fortepianu, do którego po jakimś czasie dołączają instrumenty smyczkowe, w tym pięknie brzmiąca wiolonczela, by za chwilę całość eksplodowała gitarowymi riffami i obłędnymi pasażami na klawiszach także na Hammondzie. Kosmos! Kolejny, czyli instrumentalny "Marty And The Magic Moose" rozpoczynają niewinnie brzmiące, jak pozytywka, instrumenty klawiszowe, a potem bez mała power-metalowe gitarowe akordy. Dalej jest jeszcze ciekawiej. Gitara akustyczna, śpiewny bas, spokojny nastrój a za chwilę wybuch gitarowej solówki.
DeeExpus dawkuje emocje zgodnie z zasadą Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie narasta bo oto rozpoczyna się tytułowa suita. Jak wspomniałem wyżej składa się z sześciu części, każda z nich stanowi kolejną pozycję na setliście z odrębnym tytułem. Szkoda, że nie jest to po prostu jeden, długi utwór. Pomimo tego, że przerwy pomiędzy poszczególnymi częściami są króciutkie, nie dołożono specjalnie starań aby przejścia były wystarczająco płynne. Najbardziej bolesne jest to pomiędzy "Neverending Elysium" a "Rex Mortuus Est". Niby to drobiazg, ale im dłużej słucham tego albumu, tym bardziej mnie to irytuje. Suita zbudowana jest zgodnie z dobrymi zasadami sztuki czyli najpierw wstęp ("Paupers Parade"), potem następuje rozwinięcie i zakończenie. Niezwykle udana, imponująca rozmachem kompozycja. Płytę kończy "Memo" spokojny utwór utrzymany w stylu klasycznego neo-proga. Jako wokalista pojawia się lekko już zapomniany Nik Kershaw. Wydaję mi się, że dla zachowania dramaturgii lepiej byłoby ten utwór przenieść gdzieś na początek, tak aby to tytułowa suita była zwieńczeniem tego wyjątkowego krążka.
Twórczość DeeExpus nie jest czymś wyjątkowo oryginalnym. Słychać u nich fascynacje Porcupine Tree, Spock’s Beard, wczesnym Marillionem, Dream Theater czy też naszym Riverside. Niemniej jednak sposób w jaki muzycy DeeExpus wykorzystali te inspiracje budzi mój szczery podziw i uznanie. Po prostu przygotowali niezwykle atrakcyjną dla słuchacza muzyczną mieszankę, w której słychać zarówno łagodne, czasem wręcz art-rockowe fragmenty jak i mocarną prog-metalową nawałnicę. Co ciekawe, te tak mocno skrajne brzmienia całkiem często zawarte są w obrębie jednego utworu.
Duże słowa uznania należą się muzykom jacy uczestniczyli w nagraniu "King Of Number 33". Andy Ditchfield, który serwuje całą paletę cudownych gitarowych dźwięków, od riffów urywających łeb swoją mocą, po pięknie śpiewne solówki, absolutnie genialny Henry Rogers na perkusji czy świetny Tony Wright ze swoim łagodnym i ciepłym głosem. No i oczywiście Mark Kelly. Nie wiem, czy to właśnie jego osoba sprawiła, że partii instrumentów klawiszowych jest zdecydowanie więcej niż na debiucie.
Fantastyczny album, którego słucha się z zapartym tchem. Ten materiał po prostu wgniata w ziemię i miażdży słuchacza. Przyznam, że nie raz i nie dwa miałem ciary na plecach. Świetne kompozycje, niezwykle melodyjne, naładowane emocjami. Całość aż kipi od energii nie wynikającej wcale z tego, że muzycy rozkręcili wzmacniacze na full i walą w instrumenty bez opamiętania, bo to byłoby zbyt łatwe i każdy mógłby tak zrobić. Jeżeli komuś nazwa DeeExpus nic nie mówi powinien natychmiast to nadrobić.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że w powyższym tekście znalazło się sporo egzaltacji i wielkich zachwytów z mojej strony, ale nie przypominam sobie płyty zawierającej aż w tak dużej dawce tylu elementów, które po prostu lubię. DeeExpus trafili w mój muzyczny gust jak mało kto.
Robert Trusiak