Norweski zespół El Caco od ponad 10 lat gra "modern hard rock", czyli z grubsza rzecz biorąc - stoner. Wśród inspiracji wymieniają co prawda obok Led Zeppelin i Black Sabbath nowofalowe The Cure, ale lepszym tropem będą ich kumple z post-hardcore`owego Wolves Like Us.
Ten wpisujący się w modną ostatnią formułę "orgcore" (czyli rockowy hardcore) zespół jest tu dobrym punktem odniesienia. El Caco, choć hołdują tradycji, wzbogacają ją bowiem o elementy zaczerpnięte z hardcore/post-hardcore. Czyżbyśmy więc mieli do czynienia ze stonerową wersją dajmy na to Gaslight Anthem? Nie do końca, ale orgcore`owcy powinni z uwagą przysłuchać się najnowszemu albumowi El Caco.
"Hatred, Love and Diagrams" to 10 piosenek odświeżających konwencję psychodelicznego hard rocka. Padła nazwa "The Cure" i być może coś z takiej falowej muzyki jest jednak faktycznie słyszalne na tym albumie. Przede wszystkim jednak stoner - wpływ Kyuss czy Queens of the Stone Age jest niezaprzeczalny, przy czym Norwegowie nie kopiują amerykańskich grup, ale ich brzmienie wzbogacają właśnie o owe pierwiastki new wave/postpunk. Na najnowszej płycie udało im się zachować równowagę między pewną dozą przebojowości, rockową psychodelią i post - hardcore`owym zgiełkiem (zwłaszcza utwór "Skeleton"). Warto przyjrzeć się jej bliżej.
Zaczynamy od melancholijnego "After I`m Gone" - w ponad sześciominutowym utworze dzieje się dużo i w dużej mierze oddaje on charakter muzyki El Caco. Kolejne utwory są krótsze, ale nawet singlowy "Hatred" nie jest potencjalnym radiowym hitem (chyba, że cofniemy się do czasów tryumfów Soundgarden). Te piosenki to esencja rocka - Sabbathowa nisko strojona gitara, mocny (czasem lekko zdarty) wokal, przemyślane zmiany tempa, a do tego przestrzeń i kilka pomysłów aranżacyjnych zaczerpniętych z postpunka. El Caco nie są odosobnieni, rzecz jasna, w podejściu do muzyki rockowej - dlatego ich płyta może też zainteresować np. fanów Muse, może tez The Mars Volta.
Podobno Norwegowie są już bardzo popularni, ale niekoniecznie w Polsce. Ciekawe, bo choć dla niektórych próbują łączyć ogień z wodą, to efekt jest co najmniej interesujący. To również swoisty crossover, ale sensowny. Można mieć do tej płyty kilka zastrzeżeń - że momentami bywa patetyczna (wokal), albo że "wszystko to już gdzieś słyszeliśmy". Ale ogólne wrażenie jest bardzo pozytywne, lepsze gdy słucha się całości niż pojedynczych utworów. Dobry krążek.
Krzysztof Kołacki