The Doors

L.A.Woman

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy The Doors
Recenzje
2012-02-20
The Doors - L.A.Woman The Doors - L.A.Woman
Nasza ocena:
10 /10

Dobry obyczaj wyklucza zaglądanie kobietom w metrykę, ale nie da się ukryć, że L.A. Woman wybiła już 40, a właściwie nawet 41. Jubileuszowa impreza przesunęła się więc nieco, a przecież jest co świętować!

Wytwórnie wynajdują rozmaite powody dla rocznicowych wznowień swego klasycznego katalogu, nic więc dziwnego, że Rhino także nie przepuściła okazji, by po raz kolejny przypomnieć o ostatnim studyjnym albumie The Doors, jaki zarejestrowany został w klasycznym składzie. Po raz kolejny, bo to przecież nie pierwsze wznowienie krążka, i zapewne nie ostatnie. Kanon nie starzeje się nigdy; zasada ta zdecydowanie odnosi się również do "L.A. Woman"

"Blues is a Woman"

Recenzowanie tego typu, co tu kryć, genialnych płyt, mija się właściwie z celem. O "L.A.Woman"powiedziano i napisano już chyba wszystko i, szczerze mówiąc, trudno mi sobie wyobrazić,  by ktokolwiek ze świadomych słuchaczy muzyki rockowej nie zapoznał się z nią bliżej. W końcu, jak zauważono w umieszczonym w booklecie eseju dotyczącym krążka, "blues jest kobietą". A pełniejsze i spójniejsze niż kiedykolwiek wcześniej połączenie bluesowej nuty z charakterystycznym dla The Doors stylem, udało się tu wręcz oszałamiająco. Choć do twórczości formacji wracam regularnie i nieustannie, nie bez powodu to właśnie "L.A.Woman" najczęściej okupuje mój odtwarzacz.

Album ten lśni do dziś i wciąż zachwyca niezwykłą świeżością i wspaniałymi utworami. Mam tu na myśli nie tylko absolutne klasyki w postaci "Love Her Madly" czy poruszającego "Riders on the Storm", ostatniej kompozycji nagranej wspólnie z Morrisonem. Słuchając "L.A.Woman" trudno sobie wyobrazić, że rejestrując - przeważnie na żywo - kawałki, które się na nim znalazły, kapela znajdowała się praktycznie w rozsypce (Morrison śpiewa w "Hyacinth House": "I need a brand new friend who doesn't bother me"). Efekt okazał się jednak znakomity i dowiódł, że spadek formy zaprezentowany na "Morrison Hotel" był tylko przejściowy. Nie wiadomo, jak potoczyłaby się dalsza kariera zespołu i czy frontman wróciłby do niego po swej paryskiej eskapadzie. Jedno jest pewne, trudno byłoby o lepszy krążek, który z większą klasą zamknąłby pewien rozdział w historii formacji.

Jako że 'gołe' wydanie "L.A.Woman" mogłoby okazać się dla wybrednych słuchaczy niewystarczająco atrakcyjne, wytwórnia postarała się o drugi CD z bonusami. Siedem alternatywnych wersji kawałków, które go wypełniły, to po prostu niewiele różniące się kompozycyjnie od pierwowzorów utwory, zarejestrowane na którymś tam etapie prac w studio. Atmosferę studia podkreślają dodatkowo zachowane rozmowy muzyków czy wykonana a capella pijacka zaśpiewka, poprzedzająca "Riders on the Storm". Morrison zapowiada ten utwór: "This is called  "Riders on the Storm" take nine". Podejście dziewiąte - to najlepiej obrazuje, w jaki sposób kształtowały się piosenki, które ostatecznie znalazły się na płycie.

Ciekawsze z założenia miały być pozostałe atrakcje, w postaci 'cudownie odnalezionego', nigdy wcześniej niepublikowanego utworu "She Smells So Nice". Przechodzi on płynnie w doorsową wersję klasyka B.B. Kinga "Rock Me Baby" (tutaj jako "Rock Me"), w którą wokalista wplótł cytat z "L.A.Woman". Stara-nowa kompozycja "She Smells So Nice", prosty, żwawy, nieco ponad 3-minutowy blues, nie wnosi wiele do spuścizny zespołu i ewidentnie nie jest jeszcze ostateczną, w pełni doszlifowaną wersją. Bez wątpienia jednak będzie nie lada atrakcją dla wszystkich miłośników The Doors. Podobnie zresztą jak "Rock Me", wcześniej wykonywany wyłącznie na koncertach. Mnie w zupełności wystarczy regularny program "L.A.Woman". Dzieło!

Szymon Kubicki