Siedzicie wygodnie w fotelach? Lepiej nie wstawajcie! Wszak drugi studyjny album warszawskiego Leash Eye "V.I.D.I." zmiata wszystko z ziemi. Równo i bezczelnie.
Ktoś mógłby powiedzieć: piach, pot i rock'n'roll, a jeszcze ktoś inny zatańczyć na grobach tych wszystkich, którzy skazywali hard rocka i stoner metal na wymarcie. Jakkolwiek by nie próbować odnosić się do "V.I.D.I." to zawsze pojawią się duże emocje, bowiem album napędzany przez sześćset koni mechanicznych to jako żywo wulkan emocji, którego erupcję spowodowało pięciu hard truckin' rockersów.
Następca "V.E.N.I." z 2009 roku zawiera w sumie dziesięć utworów. Na krążku dominują numery brudne, szybkie i wściekłe. Na własnej skórze można odczuć gitarę Opatha, bas Mareckiego i perkusję Konara, które sprawiają wrażenie jakby ścigały się po pustynnych bezdrożach z mechanicznymi gigantami szybkości. W poszczególnych kompozycjach zachwycają liczne zmiany tempa, przyspieszenia i zwolnienia, niekonwencjonalne zagrywki i kosmata fantazja muzyków. Co innego, że twórczość Leash Eye w niektórych fragmentach płyty to także klimaty wolniejsze, ale i odczuwalnie cięższe, nieomal zbliżone do doom metalowej skarbnicy. W tym wypadku, trzymając się motoryzacyjnej analogii, powinienem napisać o buldożerach riffów i blastów wjeżdżających bez ostrzeżenia w percepcję słuchacza.
Wśród tych wszystkich numerów znalazły się również dwa prawdziwe kombajny pod postacią "Her Rose's Flavor" i "The Warmth". Nieco ponad osiem minut w jednym i drugim kawałku to nie tylko zdrowy zasuw na instrumentach, ale też przykład doskonałego kunsztu kompozytorskiego. W pierwszym utworze Leash Eye w gładki sposób wypuścił się z ciężkiego, wlokącego się klimatu do dynamicznych i agresywnych tonów, by niejako w cyklicznej kombinacji powrócić do pierwotnych sygnałów. Całość została dodatkowo wykończona melodią budzącą skojarzenia z najlepszymi czasami Metalliki. Natomiast w "The Warmth" wyklarował się potężny, garażowy klimat znakomicie poprowadzony przez Opatha i Konara. Utwór niczym stopniowe rosnące tornado, które wcale nie ma zamiaru brać ze sobą żadnych ofiar.
Nie wiem jak brzmiałby ten materiał bez charyzmatycznego wokalu, którym uraczył wszystkich Sebb. Wokalista tu i ówdzie otrzymał wsparcie pozostałych towarzyszy broni, ale przede wszystkim jako autonomiczna jednostka brzmi wręcz wybornie. Silna, mocno przybrudzona barwa doskonale komponuje się z instrumentami prowadzącymi poszczególne kawałki. Można odnieść wrażenie, że jego głos jest wręcz stworzony dla gitarowo-perkusyjnego grania z genezą w hard rocku i stoner metalu. Tym samym nie chciałbym umniejszać wartości Hammondów Voltana, które w tym specyficznym brzmieniu znalazły swoją rolę. Można rzecz, że przy tego typu muzyce brzmią zaskakująco prawdziwie i nie zniekształcają "brudnego" przekazu, a wręcz dodają mu urozmaiconego, eastwood'owskiego wyrazu.
Zbliżyliśmy się zatem do ostatniego akapitu recenzji. Dotarliście tutaj czy w międzyczasie muzycy Leash Eye pourywali wam głowy? Ich drugi album to rzecz przemyślana, brzmieniowo spójna i wpisująca się w najlepsze standardy piaszczystego rocka z silnymi wpływami metalu. W dwóch słowach: "V.I.D.I." rządzi! Aż trzęsą się ściany!
Konrad Sebastian Morawski