Odkąd poznałem Siena Root, zastanawiałem się jak brzmią na żywo. Kombinowałem, że na pewno taki koncert to ciekawe przeżycie, zważywszy na ich silne nawiązania do lat '70, gdzie występy kapel rozciągały się do kilku ładnych godzin.
Każdy show inny, rozimprowizowane utwory, dłuższe solówki itp. itd. Mało kto teraz tak gra. Dlaczego? Albo publika jest już zbyt zniecierpliwiona, albo zespół nie potrafi grać, lub jest po prostu leniwy… Aczkolwiek, widzę po Sienie, że tak grać, żeby nie znudzić słuchacza, trzeba umieć.
Podwójna koncertówka "Root Jam" to zbiór różnych fragmentów, z różnymi wokalistami i z kilkoma gośćmi. Mamy więc przekrój przez całą działalność formacji oraz dwa premierowe utwory. Nierzadko kawałki przearanżowane są na modłę lat '70. Utwory dłużą się, a solówki piętrzą. Czy Siena Root wychodzi z tego obronną ręką? Ano właśnie nie!
Niewątpliwie instrumentaliści są sprawni, ale nie potrafią wykrzesać tej magii, dzięki której publiczność nie nudzi się na koncercie. Bo cóż z tego, że gitarzysta zna się na skalach, skoro solówki w jego wykonaniu nie mają duszy, nie żyją? Nie ma w nich przestrzeni, sprawiają wrażenie, że zagrane są jedynie po to, żeby wpasować się w klimat. Podobnie jest zresztą z pozostałymi muzykami, sitar wykorzystano prawdopodobnie wyłącznie po to, żeby do całości wprowadzić jakiś inny dźwięk. Martwi mnie to, gdyż dowodzi, że pewna generacja muzyków odchodzi już w zapomnienie. Młodsi chyba sądzą, że samo ‘inspirowanie się’ wystarczy.
Niemniej wracając do zawartości "Root Jam". Zamieszczono tutaj dwa utwory w wersjach akustycznych, zerżnięte z "Whipping Post’a" - "Trippin" oraz "Bhariravi Thumri". O ile w wersji studyjnej, wspomniane "Trippin" dorównywało Allmanom, o tyle w wersji akustycznej nie broni się ani trochę. Głównie przez wokalistę (wokalistkę?), który śpiewa tak, jakby miał połykać każde słowo, a nie pozwalać wydostawać mu się na zewnątrz. Także przesadna interpretacja wokalna skrywa w sobie jakiś fałsz. "Bhariavi Thumri" zaś to muzyka dalekiego wschodu, tutaj prym wiedzie sitar, nawiązania do Shakti i ogólnie tamtejsza kultura. Niemniej, brakuje wirtuozerii, energii i w konsekwencji całość jest tylko pięciominutową muzyką tła. Najlepiej wypadają w tym zestawieniu hity Szwedów, np. zamieszczony na drugim dysku "Waiting for The Sun" gdzie wszystko jest ustalone, zwarte, rozwija się tak, jak trzeba.
Osobiście żałuję, że nie śpiewa już ze Sieną wokalista znany z pierwszej płyty, Oskar. Jego głęboki, nienachalny, bluesowy wokal można usłyszeć na "Root Jam" choćby w "Into The Woods", który znajduje się pod koniec drugiego krążka. Szkoda, że trzeba na jego występ czekać aż tak długo, bo dopiero z nim za mikrofonem, Siena Root zyskuje klimatu rodem z lat '70.
Nie wątpię, że znajdą się entuzjaści tego grania. W końcu nie jest to muzyka, po którą sięgają miliony. Pobrzmiewające echa dawnych lat skuszą niejednego miłośnika vintage-rocka. Ja jednak czekam na coś więcej.
Piotr Rutkowski