Kolejna, czwarta już recenzowana w Gitarzyście koncertówka z cyklu Live at Roadburn, jak zawsze przedstawia nieco inne oblicze tego jedynego w swoim rodzaju festiwalu. Tym razem, za sprawą nowojorczyków z White Hills, czas na solidną dawkę psychodelicznego space rocka.
Klasyczny space rock ma się obecnie całkiem nieźle, a White Hills jest bez wątpienia jednym z ważniejszych przedstawicieli gatunku. Trudno nie zauważyć, że nie jest to szczególnie rozwojowa stylistyka, która wciąż opiera się na zbliżonych schematach, które już cztery dekady temu wykorzystywał Hawkwind. Dłuższe, przeważnie, kompozycje (choć Amerykanie chętnie sięgają również po krótsze formy), kilkuminutowe, rozimprowizowane, instrumentalne partie oraz, rzecz konieczna, kosmiczne sample to znaki rozpoznawcze zarówno space rocka, jak i muzyki White Hills.
"Live at Roadburn 2011" to dość skromny, zamykający się w 45 minutach, 5-utworowy przegląd twórczości White Hills. Grając w kwietniu w Holandii, zespół był w przeddzień wydania pełnometrażowego "H-p1", i koncertowy set zakończył przedpremierowo dwoma kompozycjami z tego właśnie albumu. Natomiast, trzy pierwsze utwory pochodziły z trzech wcześniejszych krążków. Jak wiele koncertówek, jest to więc wydawnictwo, które doskonale nadaje się do rozpoczęcia muzycznej przygody z kapelą. Wierne trzymanie się przez Amerykanów kanonów gatunku może, na pierwszy rzut ucha, odstraszać wszystkich nieprzepadających za podobnym graniem, ale stosunkowo krótki czas trwania płyty daje szansę na to, że nawet malkontenci nie zdążą się znudzić.
Tym bardziej, że White Hills przemyca tu trochę wpadających w ucho melodii, mających swe źródło przede wszystkim w psychodelicznym rocku, jak np. w najkrótszym, choć wciąż niekoniecznie piosenkowym "Radiate". Zresztą, z jednej strony muzyka White Hills aż skrzy się psychodeliczną feerią barw, z drugiej zaś prawdziwym majstersztykiem na "Live at Roadburn 2011" jest zamykający set, 14- minutowy, wzorcowo wręcz space rockowy "H-p1". Znalazło się w nim wszystko, co najlepsze w takim graniu, długie solówki, ostre zabawy efektami, a nawet moment wyciszenia, tylko z pracującą sekcją rytmiczną; podobnie, jak w "Three Quarters", ozdobionym ponaddwuminutowym gitarowym solo. To zresztą tylko namiastka możliwości Dave Weinberga, który w kolejnym "Under Skin Or By Name" pozwala sobie na solową partię trwającą całe pięć minut. Bardzo dobra płyta, która zdecydowanie pobudza apetyt na więcej muzyki nowojorczyków.
Szymon Kubicki