Mieli być następcami Nirvany, pokazać, że grunge się nie skończył. Przez krótką chwilę nawet się udawało, ale by dorównać kolegom ze Stanów musieliby popełnić zbiorowe samobójstwo. I chyba trochę wierniej stać na straży czystości gatunku.
"Sea of Memories", wydany siedemnaście lat po dobrze przyjętym debiucie "Sixteen Stones", to album na wskroś brytyjski, z muzyką ze Seattle ma wspólną tylko prostotę. Bo jak inaczej nazwać oczywistą partię w refrenie "The Mirror of the Signs"?
W tym momencie jako recenzent stoję na rozstaju dróg myślowych: cieszyć się z takiego obrotu spraw, czy nie? Z jednej strony to dobrze, że Bush odcina się od grunge’owej łatki, robi coś wybiegającego poza utarte przez siebie schematy myślenia o muzyce, ale z drugiej strony coś tak zbuntowanego jak muzyka Cobaina jest potrzebne naszej Generacji Nic jak tlen. No dobra, 46-letni Gavin Rossdale raczej nie pasuje na głos pokolenia dzisiejszych dwudziesto-, trzydziestolatków.
Gdy zostawimy za sobą te rozważania dokopiemy się do sprawnie napisanej płyty, z dobrze użytym zmysłem chwytliwości. Choćby utrzymane w średnim tempie "All My Life" ma bardzo nośny refren, albo "Baby Come Home" z charakterystycznym, przemielonym przez liczne efekty riffem też każe spojrzeć na siebie przez dłuższą chwilę. Zainteresować może spokojne "Be Still My Love", podane ze sporą dawką brzmień syntezatorowych. Wokal Rossdale’a jednak lepiej komponuje się z szybszymi, przestrzennymi utworami, choćby "The Alterlife" - na koncertach roztańczona młodzież będzie drzeć doń ryja i machać swymi czuprynami…
No właśnie, tu znowu wracamy do problemu z pierwszej części tekstu - mam wrażenie, że tej "roztańczonej młodzieży" na koncertach nie będzie. W myśl zasady "Nie ufaj nikomu po trzydziestce" przypuszczam, że Bush nie zdobędzie uznania wśród ludzi, w których celuje swoją muzyką. Co więcej - wśród swoich rówieśników też raczej nie poszaleje, bo ci albo mają swoje zespoły, albo dawno wsiąknęli w rodzinno-korporacyjne życie.
Pytanie więc - dla kogo jest ta płyta? Chyba przede wszystkim dla fanów i ku satysfakcji samego zespołu. Mimo, że Bush ciągle piszą niezłe piosenki, mam wrażenie, że nie trafiają praktycznie do nikogo. Smutne, ale prawdziwe.
Jurek Gibadło