Vargas, Bogert, Appice
Gatunek: Rock i punk
Z punktu widzenia marketingowego to całkiem dobry pomysł - bierze się kilku muzyków o znanych nazwiskach, zaprasza do studia i nagrywa krążek. Nie trzeba wydawać wielkich pieniędzy na promocję, bo ciężar gatunkowy instrumentalistów powinien być wystarczającą siłą samonapędzającą.
Czasem się to udaje, a czasem nie. Przykłady supergrup z ostatnich lat, takich jak Them Croocked Vultures, Chickenfoot czy Black Country Communion potwierdzają skuteczność takiego działania. Niestety, w przypadku projektu Vargas, Bogert, Appice nie jest już tak różowo (chociaż określenie supergrupa jest w tym wypadku trochę na wyrost). Znane nazwiska są warunkiem ważnym, ale nie wystarczającym do osiągnięcia sukcesu artystycznego czy nawet komercyjnego. Najważniejsza jest jakość muzyki, a w przypadku omawianej tu płyty jest po prostu tragicznie.
Na repertuar albumu składają się wyłącznie covery i to z różnych rockowych stylistyk (AC/DC, Deep Purple, Mike and the Mechanics, Chep Trick, Rod Stewart, Gary Moore itp.). Nie wiem, jaki był klucz doboru, ale jakiejś logiki trudno się tu doszukać. O ile "Lady" można uznać za próbę nawiązania do formacji Beck, Bogert, Appice a "You Keep Me Hanging On" do Vanilla Fudge (w końcu basista i perkusista uczestniczyli w obu wymienionych formacjach), cała reszta repertuaru jawi się jako zbiór przypadkowo dobranych kompozycji. Pal sześć, że są to wyłącznie covery, najgorsze jest to, że panowie nie wysilili się na stworzenie oryginalnych i ciekawych wersji starych utworów. Ot, po prostu weszli do studia i zagrali. Bez pomysłu, bez krzty inwencji.
Najlepszy utwór na płycie? Nie mam pojęcia, osobiście nic interesującego tu nie znalazłem. Najgorszy? Kandydatów jest wiele, ale chyba w tej niechlubnej konkurencji wygrywa dedykowany Garemu Moorowi "Parisienne Walkways", zupełnie wyprany z emocji i nudny. Nawet niezawodny Carmine Appice "dał ciała" waląc w bębny bez sensu i opamiętania. W kolejce wielkich "skopanych" utworów są jeszcze "You Keep Me Hanging On" (z sekcją dętą brzmiąca jak z "komputera") czy też zupełnie bezjajeczny "Black Night".
Kiepska płyta, której słucha się bez cienia przyjemności. Nie mogę zrozumieć jak tak doświadczeni muzycy wyprodukowali takiego muzycznego gniota.
Robert Trusiak