Lubię niespodzianki. Przede wszystkim, dobre, a zwłaszcza - muzyczne. Jedną z nich jest stołeczny projekt, o dość niewiele mówiącej nazwie - NAO. Pod tym jakże łatwo mylącym (czy tylko ja myślę o NEO?) artystycznym pseudonimem, działa piątka przyjaciół zakochanych w post-rocku i pochodnych muzyce ładnej, z reguły już mocno oklepanej, ale wciąż wzbudzającej silne emocje.
Mimo, iż w kontekście NAO padają nazwy wykraczające poza post-rockowo/metalowe spektrum, wydaje mi się, że najbezpieczniej jest wrzucić ich właśnie do tego worka. Ale z drugiej strony, choćby wokalnie, dzięki Edycie Glińskiej, jest to alternatywa pełną gębą. Z wysublimowanymi, ciepłymi i relaksujących dźwiękami, kontrastuje ciężar i charakterystyczny, brzmieniowy walec. Pamiętajmy, że wciąż mamy do czynienia z rockowo/metalowymi muzykami. Eksperyment to tylko punkt wyjścia, droga do umiejętnego przełożenia zarówno emocjonalnego charakteru tego typu muzyki, przez radość, złość, nostalgię, a na kolokwialnie mówiąc - (wewnętrznym) wkurwieniu - kończąc. Do Blindead oczywiście im bardzo, bardzo daleko, ale kiedy trzeba, głowa wie co ma robić, a struny głosowe mają co nucić.
Najlepiej robić to wszystko do rytmu, bo pod tym względem NAO prezentuje się równie znakomicie jak Edyta za mikrofonem i, prawdę mówiąc, również wtedy, gdy z notesem i długopisem w ręce, pisze teksty. Uwypukliłbym (jeszcze) bas i było by genialnie. Zbigniew Hołdys przyznał, że NAO to zespół wielowymiarowy - zgadzam się z tą opinią, i choć najchętniej poję się "Sokiem Endorfinowym", wieńczącym "Deprywację Sensoryczną’’, jako całość NAO zasługuje na same dobre noty - również w kategorii "podsumowanie dotychczasowej działalności", bo tymże jest debiut warszawian.
Niestety NAO trzeba sobie dawkować z umiarem. Nie dlatego, że twórczość stołecznych reprezentantów uzależnia, ale z racji na to, że wymaga skupienia i odpowiedniego nastawienia. A tego w czasach gdy wszyscy uczestniczymy - świadomie lub nie - w wyścigu szczurów, brakuje nam najbardziej.
Grzegorz "Chain" Pindor