Zespół Andareda istnieje już 15 lat (wcześniej działał pod szyldem Blockheads), a to dopiero ich druga płyta. W dyskografii mają jeszcze, wydany własnym sumptem w 2003 roku, krążek "Zmierzam". Pojawienie się na rynku ich najnowszej płyty poprzedziła dość intensywna kampania reklamowa; wzmianki o planach wydawniczych zespołu można było znaleźć na większości muzycznych portali internetowych.
W moim przypadku odsłuch płyty był pierwszym muzycznym spotkaniem z kapelą, i, szczerze mówiąc, niepozbawionym kilku krytycznych uwag. Największe zastrzeżenia wzbudził we mnie wokal (piszę o tym w czasie przeszłym, bo później nieco zmieniłem zdanie, ale o tym dalej). Nie da się ukryć, że Piotr Skałka ma charakterystyczny, ale i nieco kontrowersyjny sposób śpiewania. Głos zupełnie dobry (barwa, dynamika, dykcja), ale interpretacja, a zwłaszcza ta nieznośna maniera wokalna nie od razu mi podpasowały. Najbardziej irytowało nachalnie modulowane przeciąganie końcówek wyrazów ("wsz-y-y-y-stko-o-o-o", "wcale-e-e-e", "naprawdę-ę-ę", "zgasnę-ę-ę-ę). Nie brzmi to zbyt profesjonalnie. Klasycznym przykładem, dobrze ilustrującym to, co mam na myśli jest "Zanim zgasnę". Utwór zaczyna się obiecująco miłym wstępem zagranym na gitarze akustycznej, jednak kiedy tylko wchodzi wokal, wystarczy 15 sekund, by wszelki czar prysł. Nagromadzenie irytujących przeciągnięć w jednym utworze jest zdecydowanie zbyt duże. Dalej, refren na szczęście zaśpiewany zupełnie poprawnie. W "Habibi - to nie koniec" czy w "Fabryce robotów" udało się wokaliście uniknąć takiej przypadłości i od razu całość jest łatwiej przyswajalna.
Pomimo tego, że wielokrotnie przesłuchałem płytę i, prawdę powiedziawszy, nawet zaakceptowałem taki rodzaj wokalistyki, dalej drażni mnie sposób wyśpiewywania końcówek w niektórych utworach. Wokalista używa swego głosu w różny sposób. Mamy i recytację ("W pobliżu Andromedy"), i dynamiczny śpiew w wysokim rejestrze (np. "Fabryka robotów" czy refren w "Jesteś tu na chwilę"), jak też całą resztę zaśpiewaną niżej, spokojniej i właśnie najbardziej kontrowersyjnie. Ten rodzaj wokalistyki kojarzy mi się z Adamem Łassą z zespołu Abraxas. Z małą, wszakże, zasadniczą różnicą. Jego wokal w połączeniu z mrocznymi, pełnymi metafizyki tekstami, wielowątkową muzyką i barwnym scenicznym wizerunkiem zespołu dawał ciekawą i oryginalną całość. W przypadku Andaredy jest nieco gorzej. Oczywiście, tylko moim subiektywnym zdaniem, bo dla wielu Abraxas był synonimem kiczu, pretensjonalności i złego gustu.
Na płycie Andaredy trafiają się, mówiąc oględnie, niezbyt udane fragmenty, które niezmiennie, przy każdym przesłuchaniu wzbudzają mój lekki uśmiech. Najlepszym przykładem jest moment w utworze "Metanoja", gdzie wokalista śpiewa "z tobą miałem te najlepsze dni", zaś żeński anielski chórek odpowiada "ja też miałam". Kiedy powyższe 'się czyta', może nie brzmi to niewłaściwie, ale słuchając tego fragmentu z płyty uważam, że jest po prostu, w sposób zupełnie niezamierzony, zabawny.
Kolejny ważny element płyty stanowią teksty. Są niezwykle proste, nieprzegadane i, co ważne, po polsku. To dobrze. Jest tam sporo o miłości, o życiu, o przemijaniu, o bolączkach współczesnego świata. Wszystko napisane prostymi i komunikatywnymi słowami. Podobno wszystkie liryki oparte zostały na autentycznych historiach. Autor nie ustrzegł się jednak kilku wpadek, np. "o, tutaj jesteś, to mój ulubiony zakątek Andromedy, to tutaj cię pokochałem, dlatego wciąż tu wracam". Brzmi strasznie banalnie. To już nie ma innych gwiazdozbiorów, tylko literacko wyeksploatowana Andromeda?
"Chcieliśmy nagrać bardzo szczere numery, nie bacząc na trendy i oczekiwania innych" - tak w jednym z wywiadów mówi Piotr Skałka. To prawda, bo trudno zarzucić zespołowi, że próbuje nadążać za modami. Andareda ma swój styl i, choć może to zabrzmieć paradoksalnie w kontekście tego, co napisałem powyżej, taki a nie inny wokal Piotra Skałki ma w tym spory udział. Co ważne, album ma niepowtarzalny klimat, a słuchany w całości, za jednym podejściem, pozostawia bardzo miłe wrażenie. Niby trudno nazwać go koncept albumem, jednak materiał muzyczny jest niezwykle spójny i konsekwentny. Moim zdaniem, nie ma tu słabych kompozycji (z kilkoma zastrzeżeniami co do wokalu).
Wszystkie utwory są zwarte i krótkie, w granicach 3-4 minut, w związku z czym nie ma miejsca na rozbudowane intra czy zawiłe, pokręcone aranżacje. To piosenki o dość tradycyjnej budowie, przebojowych liniach melodycznych, ozdobione krótkimi, aczkolwiek ciekawymi gitarowymi solówkami z subtelnym klawiszowym podkładem i sprawną sekcją rytmiczną. Stylistycznie to po prostu rock, a często nawet pop-rock, bardzo sprawnie zagrany. Pomimo informacji zawartych w zapowiedziach, elementy progresywne występują raczej w śladowych, prawie niezauważalnych ilościach.
Objętościowo dużo miejsca w tej recenzji poświęciłem temu, do czego mam największe zastrzeżenia. Ktoś może przez to odnieść wrażenie, że to album słaby, pełny niedociągnięć i mielizn, a tak nie jest. Rzecz w tym, że nie od razu dostrzegłem zalety najnowszej produkcji Andaredy. Musiałem się z nią zwyczajnie oswoić, a z każdym kolejnym przesłuchaniem płyta zyskiwała na wartości.
Robert Trusiak