Staind powrócił. Miało być ciężko no i jest. Miało być fajnie, bo wydali nowy krążek, więc wszyscy powinni się cieszyć niczym dzika świnia z kromką chleba na zakręcie. I tu niestety misterny plan się nie powiódł.
Staind nigdy nie był traktowany przeze mnie jako zespół wybitny. Ot, takie w miarę ciężkie granie rodem z kraju hamburgerów. I szczerze powiedziawszy cudów po tym albumie się nie spodziewałam, w związku z czym nie jestem też jakoś straszliwie zawiedziona. Są inne powody do rozpaczy (chociażby efekt cieplarniany, którego podobno jednak nie ma). Niemniej jednak płytę odsłuchałam wystarczającą ilość razy aby mieć o niej wyrobione zdanie. I cóż, tu właśnie zaczynają się schody...
W moim odczuciu, niezależnie od gatunku muzycznego, teksty są bardzo ważną częścią kompozycji. Tu zazwyczaj zespoły mają spore pole do popisu i albo potrafią w sposób jasny i klarowny przekazać to, co mają do powiedzenia albo zatopić materiał niczym Titanica.
Staind chyba nie odrobił zbyt uważnie pracy domowej z tej lekcji. Bo chociaż znakomita większość tych liryków na papierze wygląda bardzo przyzwoicie i nawet ból egzystencjalny o zabarwieniu hamburgera jest do przełknięcia, to przy zderzeniu z muzyką spora część tekstów wypada wręcz karykaturalnie. Takie "Wannabe" jest naprawdę przyjemnym kawałkiem (i samo przesłanie też jest dobre), ale chyba do przekazania tego, co panowie chcieli tu powiedzieć pies rasy Shi Tzu, Ford Focus i masturbacja z masłem orzechowym w tle mają się nieco nijak. Chociaż pojazd sam w sobie jest przyzwoicie złośliwy. I rozumiem też, że panowie mają spory dług wdzięczności wobec Freda Dursta, ale czas spojrzeć prawdzie w oczy. Jeden Durst, jedno domowe porno i jeden Limp Bizkit wystarczą. Na bawieniu się w ksero jeszcze chyba nigdy nikt dobrze nie wyszedł (szczególnie ksero).
Muzycznie jest za to całkiem przyzwoicie. Miało być ciężko i jest. Niestety, niełatwo się dopatrzeć tu jakiejś świeżości, zaskakującego pomysłu. O ile w gatunkach bliskich punkowi, albo będąc Iron Maiden, można sobie pozwolić na tłuczenie na wszystkiego na jedno kopyto, tak tutaj można co najwyżej pospać się z nudów w okolicach 5 utworu. Niektóre kawałki są strasznie wymęczone, obrzydliwie nudne i naprawdę irytujące. Mam tu na myśli "Throw It All Away", którego początek tak paskudnie śmierdzi Toolem, że aż strach się bać. Do uroczej gromadki Maynadra Jamesa Keenana absolutnie nic nie mam, ale czego jak czego, Toola czepiać się nie powinni, szczególnie w tak nędznej kompozycji jak ta tutaj.
Problem z tą płytą jest taki, że w pewnym momencie człowiek zupełnie przestaje być ciekawy co jest dalej. Wszystko robi się tak potwornie wtórne jak przeciętny serial nadawany w TV w okolicach godziny siedemnastej. Perkusja sobie gdzieś tam łomocze, słychać walenie w talerze, gitary męczą się i dręczą słuchacza, a wokalista chyba ma depresję. Nie wiem, może jestem za stara na wycie do księżyca bo świat jest fuj, do szkoły było pod górkę i Krysia z IIIB złamała mi różową kredkę. A na takim właśnie jęczeniu opiera się "Staind". I w pewnym momencie jest to po prostu nie do zniesienia.
Męcząc ten album dłuższą chwilę nie popełniłam harakiri za pomocą rzeczonej różowej kredki, ale też i nie miałam zbyt wiele przyjemności. Bo wierzcie lub nie, takie "Bottom" potrafi naprawdę człowieka wykończyć skuteczniej niż obrady Sejmu. Fajnie, że zespół chciał wrócić do swoich korzeni, bo zazwyczaj pierwsze nagrania większości kapel były najlepsze, tyle tylko, że wyszło to po prostu średnio. Oczywiście, "Staind" nie zasługuje na miano gniota miesiąca, ale też nie ma powodu do klaskania uszami.
Julia Kata