Prawie trzy lata temu Coma zawiesiła sobie wysoką poprzeczkę dwupłytową i konceptualną "Hipertrofią". Żmudnie, ale i konsekwentnie pracowali na swoją pozycję i chyba ten właśnie album zaprowadził ich na najwyższe szczebelki ciasnej drabiny polskiego rynku muzycznego.
W tym miejscu postanowili zmienić wydawcę, przeskoczyli do Mystic Production i zaczęło się tak zwane odcinanie kuponików od sukcesu. Zespół nagrał ciekawe dvd koncertowe, chwilę później pojawiła się Coma "Symfonicznie". Kolejne wydawnictwo to anglojęzyczny i w moim odczuciu mało fortunny "Excess", który pokazał, że nie wszystkim dane jest śpiewać w ojczystej mowie Szekspira. Na sam koniec, po dwóch latach ciężkiej pracy koncertowej Piotr Rogucki postanowił oderwać się na chwilę od zespołu i zadebiutować albumem solowym. Stałe podsycanie słuchaczy produktami Coma-pochodnymi wpłynęło na pewno korzystnie na ciągłe zainteresowanie zespołem, a czas jaki minął od premiery "Hipertrofii" bez wątpienia wzmógł apetyt na nowy materiał. I oto jest. Płyta bez tytułu…
Płyta także bez koncepcji - jak mówi Rogucki "kompozycja otwarta". Może właśnie dlatego album nie posiada nazwy, gdyż pomiędzy utworami próżno szukać spójnej historii, z jaką w mniejszym, lub większym stopniu mieliśmy już do czynienia na "Zaprzepaszczonych Siłach Wielkiej Armii Świętych Znaków", czy wspomnianej już "Hipertrofii". Płyta jest także nierówna, co zespół w dość pobłażliwy sposób określa w notce promocyjnej jako "niesymetryczna". Mamy więc koncertowe "jebnięcia" ("Angela", "Deszczowa piosenka"), piosenki do radia (momentami wręcz popowy - pierwszy singiel "Na pół", czy "Los cebula i krokodyle łzy") i typowe dla Comy ciągnące się utwory "narastacze" ("W chorym sadzie", "Rudy"). Porównując nową płytę do poprzedniej mamy wrażenie, jakby zespół przestał szukać i kombinować, a po prostu nagrał piosenki na starych sprawdzonych patentach. Słuchając, za każdym razem miałem wrażenie, że zaczynając na riffach i solówkach gitarowych, a kończąc na konstrukcji utworów i liniach wokalu - to wszystko w wydaniu Comy już było.
Tekstowo także wszystko po staremu, a może wręcz bardziej przystępnie, co akurat można odebrać jako pozytywny aspekt płyty. Moim osobistym faworytem jest "Angela" - groteskowa historia niespełnionej miłości, oraz "Deszczowa Piosenka", czyli piękne podsumowanie sytuacji w jakiej obecnie znajduje się rodzime miasto zespołu, czyli Łódź (fani z tego miasta mogą odebrać to jako małe zadośćuczynienie za nagranie koncertowego dvd w stolicy, co spotkało się niestety ze sporą krytyką i niezadowoleniem tych, którzy od samego początku wspierali Come na własnym podwórku). Mamy też bardziej poetyckie "0Rh+" przypominające swoją recytowaną formą "Parapet" z "Hipertrofii", czy krytykujące show biznes "Gwiazdozbiory". Wiadomo jednak, że od strony tekstowej Piotrek mógłby się dwoić i troić a w pewnych kręgach łatka "grafoman od herbaty, wznoszącej krzyk" pozostanie pewnie na wieki.
Nowa płyta Comy jest trochę jak jej tytuł. Nie ma w niej nic nowego, 12 piosenek, z których niestety zbyt wiele nie zapadnie w pamięci na dłużej. Pocieszać może fakt, że te lepsze na pewno świetnie sprawdzą się na koncertach, a i na pewno wierni fani zespołu nie będą zawiedzeni nowym materiałem. Ja chyba jednak spodziewałem się czegoś innego.
Bartłomiej Luzak
INNY PUNKT WIDZENIA:
Punktem wspólnym, spajającym muzyczne zainteresowania krajowej młodzieży, studenckiej braci oraz osób starszych - okazuje się być łódzka Coma. Nie jest to bynajmniej stwierdzenie na wyrost, bo kiedy Coma gra koncerty, do klubów schodzą się wszyscy - niezależnie od wieku, płci i subkultury.
Swoisty fenomen łódzkiej formacji niejednokrotnie poddawany był wszelakiej maści analizom, ale, choć uważam, że jest to warte przemyślenia, jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Plusy towarzyszące obcowaniu z Comą podobno przeważają nad minusami, ale o tych drugich nie wolno zapomnieć. Osobiście, dla mnie, poważnym i psującym kontakt z Piotrem Roguckim i spółką, jest ciągle (sztucznie) nakręcany hype wokół zespołu. Od brzmienia nazwy Coma rok temu dostawałem konwulsji, a jako że niedawno grupa wydała kolejny, niezatytułowany album - początki z "Czerwonym" miałem kiepskie.
Po licznych przesłuchaniach potwierdzają się moje obawy - jest nieciekawie. Bo po pierwsze: Coma znacznie obniżyła loty, rzekomo eksperymentując, nagrywając album inny niż poprzedni - zgoda. Ale z "poszukiwań" m.in. brzmienia czy mniej depresyjnej formy, wychodzi miszmasz, a "Czerwony Album’’ to bardziej kompilacja różnych oblicz zespołu. Niestety, jak na kompilacje przystało, czasem zdarzają się momenty słabsze, a może nawet - mówiąc bardziej dosadnie - po prostu słabe i niepotrzebne. Zatem mamy tutaj zarówno utrzymaną w konwencji znanej już "Transfuzji’’ - ‘’Angelę’’, czy długi, momentami refleksyjny "0RH+’’ oraz (z początku) bardzo nu-metalową "Deszczową piosenkę’’ (swoją drogą, chyba najlepszy tekst na płycie, nie sposób nie śpiewać za Rogucem "(…) dokąd płynie miasto moich snów, dokąd płynie niekochana Łódź (…)’’. I te utwory stanowią o sile wydawnictwa. To, co zaś mierzi, to bezpłciowy, przydługawy "Rudy’’ czy niewymownie nudne (prócz solówki) "Jutro’’.
Miałem okazję sprawdzić jak ten materiał sprawdza się na żywo. I wydaje mi się, że na koncertach powinien być prezentowany cały. Niezależnie od tego czy to w ramach aktualnej trasy czy w przyszłości. Jako całość, "Czerwony Album" koncertowo jaki się jako spójny monolit - studyjnie - niekoniecznie, i Comę wolę albo w odsłonie stricte niciarskiej albo w czerwonej, z maskami, grą świateł i dziwnym nawet jak na nich konceptem.
6/10
Grzegorz "Chain’’ Pindor