Dzień dobry. Nazywam się Peter Gabriel i od jakichś dziewięciu lat cierpię na bezpłodność. Nie chcę się specjalnie usprawiedliwiać wiekiem (mam 61 lat), ale moi rówieśnicy także nie są przesadnie aktywni. Dlatego proszę, doceńcie moje (mojego wydawcy) próby.
Były wokalista Genesis nigdy nie spieszył się z wydawaniem nowego materiału. Można go raczej uznać za męski odpowiednik Kate Bush, z którą skądinąd współpracował (numer "Don’t Give Up"), dłubiący przy swoim autorskim materiale po klika lat. Zdaje się, że na krążek z nowymi utworami jeszcze poczekamy. W międzyczasie musimy zadowolić się kolejnym grzaniem kotleta: po kilku kompilacjach, po przeróbkach innych artystów na "Scratch My Back" Gabriel… przerabia sam siebie. No dobra - nie sam. "New Blood" to orkiestrowe wersje najlepszych/najbardziej znanych/najlepiej nadających się do takich aranży utworów wokalisty, z których wytwórnia powycinała wokal Petera i wkleiła go do przygotowanych na nowo podkładów.
I to jest pierwszy strzał do własnej bramki. Popatrzmy na takie "Syphonicities", czyli zeszłoroczną przygodę Stinga z orkiestrowymi aranżami swoich przebojów - koleś po pierwsze sam wyszedł z inicjatywą, po drugie nagrał na nowo wokale, których interpretacje odświeżył. OK, partie Gabriela właściwie bez żadnego retuszu dobrze wtapiają się w tło, ale skoro mamy dostać coś wyjątkowego, to ja czuję się trochę oszukany.
Drugi strzał to niezbyt wyszukane aranże, symfoniczna sztampa, nic nie sprawia, że szczęka ma ochotę wylądować na podłodze. Samobój numer trzy - dobór repertuaru (bardzo spokojny, delikatny i leniwy) powoduje, że w połowie płyty robi się nudno. Dynamika zwiększa się właściwie tylko w "In Your Eyes" i "Solsbury Hill". Ostatni swojak to nowa żeńska partia wokalna w "Don’t Give Up". Już sam pomysł zastąpienia Kate Bush jest iście szatański (typuję, że EMI nie ma do niego praw autorskich), a gdy usłyszymy bliżej nieokreśloną babinę z rozedrganym głosem, to ręce same opadają.
Na szczęście trzeba powiedzieć, że piosenki Petera Gabriela są po prostu dobre, piękne i ciężko je totalnie skasztanić. Orkiestracje sprytnie nawiązują do muzyki filmowej, którą byłemu wokaliście Genesis zdarzyło się już kilka razy popełnić (vide obecny tu utwór "The Nest That Sailed Away") - i to jest także plus "New Blood". Czasami ten niezbyt wyszukany aranż przestaje drażnić, czego przyjemnym dla uszu dowodem jest minimalistyczne "San Jacinto".
Ale generalnie omawiane wydawnictwo będzie interesujące tylko i wyłącznie dla zagorzałych fanów artysty. Pozostali mogą je po prostu zignorować.
Jurek Gibadło