‘Wszystko, czego mogliśmy dokonać w klasycznym progresywnym rocku, zrobiliśmy już w latach ‘90. Każdy artysta, nie tylko muzyk, kiedy czuje, że nie ma nic więcej do powiedzenia na danym polu, szuka wpływów, które ponownie dałyby mu bodziec, zainteresowały na tyle, by chciał stworzyć coś innego’.
Tak w jednym z wywiadów mówił Nick Barrett i słowa te, z dużym zresztą powodzeniem, wciela w życie. Już na poprzednim albumie, "Pure" z 2008 roku, mieliśmy przykład realizacji w praktyce tej filozofii. Na najnowszym krążku trend ten jest kontynuowany.
Przyjemność obcowania z najnowszą płytą Pendragon rozpoczyna się już w momencie wzięcia jej do ręki. Absolutnie piękna grafika, utrzymana w brązowo-złoto-żółtych barwach. Całość dodatkowo opakowana została w kartonową obwolutę z tym samym motywem. Po otwarciu pudełka kolejne miłe dla nas, Polaków, zaskoczenie, to jest dedykacja albumu pamięci Tomasza Dziubińskiego ("This is dedicated to our friend Tommy Dziubinski").
Najważniejsza jest jednak, rzecz jasna, muzyka, a ta od pierwszych sekund zaskakuje. Płytę rozpoczyna zloopowana, elektronicznie brzmiąca perkusja, później zaś mamy mocne gitarowe riffy i walące z hardrockowym impetem bębny. O tym, że to jednak Pendragon, przekonujemy się dopiero słysząc wokal Nicka Barretta. Mocny i dynamiczny utwór. Kolejny stanowi jego piękne rozwinięcie; podobny klimat, chociaż nie ma aż tak mocnych gitarowych riffów. Jak większość utworów z płyty, również i ten jest mocno urozmaicony pod względem tempa i nastroju. Po dynamicznym początku następuje uspokojenie, pojawiają się klawiszowe łagodne akordy, piękna gitarowa solówka, no i kolejna nowość w arsenale Pendragon, czyli rap. Przy pierwszym odsłuchu nawet nie skojarzyłem tego w ten sposób, pomyślałem ‘ot dość specyficzna melodeklamacja’. Nie dostajemy tu może ekstremalnej odmiany tego stylu, ale nie da się ukryć, że Nick Barrett rzeczywiście rapuje. Utwór kończą klasyczne, symfoniczne, pełne patosu dźwięki. Jedenaście minut, w których muzycznie dzieje się sporo. Pierwotnie oba otwierające płytę utwory stanowiły całość, ale koniec końców zostały rozdzielone. Jak żartobliwie stwierdził Barrett, na koncertach pewnie nie chciałoby im się grać tak długiego numeru. "Feeding Frenzy" zaczyna się dość niewinnie i spokojnie, by po chwili rozpędzić się do najmocniejszego utworu na krążku. Ponownie zwracają uwagę niezwykle dynamiczne gitara oraz perkusja. Na szczęście, Barrett nie zapomniał, za co słuchacze pokochali Pendragon.
"This Green and Pleasant Land" to utwór utrzymany w starym, klasycznym pendragonowskim stylu. Nostalgiczna melodia, rozmarzona i łkająca gitara, nośny refren, piękne klawiszowe pasaże. Kiedy po raz pierwszy płyta kręciła się w odtwarzaczu, utwór "It’s Just A Matter of Not Getting Caught" wydał mi się najsłabszy z całej setlisty, jednak po każdym kolejnym razie zyskiwał, i teraz słucham go z taką samą przyjemnością, jak i pozostałych. Spokojny wokal Nicka Barretta jest tu jakby w kontrapunkcie do ciężkiego gitarowego podkładu. Poza tym, pięknie słyszalny bas, Clive Nolan ma w końcu większe pole do popisu. Świetny gitarowy riff i mocna perkusja to otwarcie "Skara Brae". Po około dwóch minutach następuje radykalna zmiana nastroju. Nick Barrett sięga po gitarę akustyczną, wokal staje się spokojny i nastrojowy, a perkusja wyraźnie łagodnieje. Sielanka nie trwa jednak zbyt długo i tempo po kilku minutach znów zostaje mocno podkręcone. Dominują pięknie śpiewna gitara i dziwnie brzmiące instrumenty klawiszowe. Cały utwór jest niezwykle urozmaicony pod względem wokalnym, ponieważ obok spokojnego śpiewu, Nick sporo pokrzykuje, mamy tu również piękne harmonie wokalne. Płytę zamyka niezwykle spokojny i nastrojowy "Your Black Heart". Słychać w nim tylko klawisze, gitarę i wokal. Piękne, rozmarzone solo na gitarze i płyta definitywnie dobiega końca.
Pierwsze wrażenia po przesłuchaniu płyty? Nie mam wątpliwości, że to bardzo dobry materiał, stanowiący mocną pozycję w dyskografii kapeli. Czy dorównuje poziomem klasycznym już dziełom, w rodzaju "The Masquerade Overture" (moja ulubiona), "The Window of Life" czy "The World"? Nie wiem i nie chcę się nad tym głębiej zastanawiać. To były inne czasy, inne otoczenie. Z pewnością na "Passion" Pendragon kroczy ścieżką wytyczoną przez "Pure". Sporo przetworzonych elektronicznie wokali, jakby mniej instrumentów klawiszowych, a jeśli już, to często dziwnie brzmiące, mocna gitara i perkusja. Nie mam zamiaru porównywać Scotta Highama do poprzedników, ale jedno jest pewne - wniósł on do zespołu dużo nowej, świeżej krwi. Jak mawiają komentatorzy sportowi, "dał dobrą zmianę".
Do płyty dołączony jest krążek DVD, z materiałem zarejestrowanym amatorską kamerą przez samych członków zespołu. Znajdziemy tam sporo szczegółów, dotyczących kulisów realizacji płyty (dość dokładnie pokazany został proces powstawania "Skara Brae"), specyficzny wywiad z Nickiem Barrettem (pytania pojawiają się w postaci napisów na ekranie), opowieści muzyków o swoich pasjach (w końcu tytuł albumu zobowiązuje) oraz swoiste ‘behind the scenes’. Mnie najbardziej zaskoczył wygląd i wyposażenie "domowego studia" Barretta. Żadne tam kosmiczne cudeńka czy inne techniczne ekstrawagancje. Warto, by obejrzeli to młodzi ludzie zaczynający przygodę z muzyką, a zwłaszcza ci, narzekający na trudności w stworzeniu sobie właściwych warunków pracy.
Porównując najnowszą produkcję do poprzednich dokonań Pendragon, dziś już klasyków prog rocka, widać wyraźnie, że zespół się rozwija. Wciąż poszukuje nowych brzmień, pomysłów i rozwiązań. To dobrze, bo dzięki temu nie jest kolejnym "zagubionym w czasie" wykonawcą, "głuchym" na to, co się aktualnie dzieje w muzycznym świecie. Jednocześnie, panowie nie zapominają o swym bogatym dorobku, to jest tym wszystkim, dzięki czemu zdobyli rzesze wiernych fanów.
Ostatnie propozycje Pendragon ("Pure", "Passion") udowadniają dobitnie, że zespół zmierza w dobrym kierunku. Zastanawiam się tylko, co będzie dalej? Jeszcze więcej ciężkich gitar z mocarnym perkusyjnym podkładem może doprowadzić do power metalu… (oby nie). Na "Passion" pojawiły się nieśmiałe elementy rapu. Co potem? Blasty, growling? Mam zaufanie do Nicka Barretta i myślę, że nie poprowadzi zespołu w kierunku tego rodzaju ekstremalnych rozwiązań. Choć z drugiej strony, oczekuję, że czymś znowu nas zaskoczy (w myśl słów cytowanych na początku recenzji).
Nick Barrett mówi: ‘Gram z Pendragon od jakichś trzydziestu lat i wciąż nie czuję się znudzony’. Ja natomiast, lekko parafrazując jego słowa, spokojnie mogę napisać: ‘Słucham Pendragon od jakichś dwudziestu lat i wciąż nie czuję się znudzony’.
Robrt Trusiak