Saga

Heads or Tales Live

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Saga
Recenzje
2011-09-09
Saga - Heads or Tales Live Saga - Heads or Tales Live
Nasza ocena:
8 /10

Kiedyś, dawno temu, w jednym z wywiadów Tadeusz Nalepa, ojciec polskiego bluesa, powiedział, że chętnie nagrałby raz jeszcze materiał z płyty "Kamienie". Prace nad tym krążkiem zbiegły się z pamiętnymi finałami mistrzostw świata w piłce nożnej w roku 1974 i wszyscy byli wówczas bardziej zainteresowani poczynaniami "Orłów Górskiego" na niemieckich boiskach aniżeli pracą w studio.

Rezultatem jest płyta, zawierająca, oględnie rzecz ujmując, sporo niezamierzonego bałaganu realizatorsko-wykonawczego. Dlaczego o tym wspominam? Ano, tak mi się przypomniało, gdy w moje ręce trafiło najnowsze wydawnictwo kanadyjskiego zespołu Saga.

Panowie postanowili bowiem na żywo odtworzyć materiał z wydanej pierwotnie w 1983 roku płyty "Heads or Tales". Nie wiem, dlaczego wybór padł akurat na ten krążek, nie jest on bowiem jakoś szczególnie ważny w dyskografii zespołu. Płyta niezła, choć z tamtego okresu lepszą wydaje się być "Worlds Apart". Są słuchacze, którym tego rodzaju zabiegi niespecjalnie się podobają. Ci bardziej radykalni twierdzą, że to zakamuflowany sposób ukrycia niemocy twórczej; inni z kolei są zdania, że "odgrzewane kotlety" nie smakują już tak dobrze. Ja osobiście nie mam nic przeciw, ani wtedy, gdy zespół odgrywa w całości materiał ze swojej starej płyty (ostatnio Uriah Heep na bootlegu z Japonii zagrali "Demons & Wizards"), czy nawet innych wykonawców (Dream Theater i pinkfloydowski "The Dark side of the moon").

"Heads or Tales Live" zawiera dokładnie taki sam materiał, jak pierwowzór sprzed 28 lat, poszerzony jedynie o króciutkie, "smyczkowe" intro. Nawet czas trwania poszczególnych utworów jest zbliżony do oryginałów, za wyjątkiem mocno skróconego "The Vendetta (Still Helpless)". Jest za to dość zasadnicza zmiana w tzw. aparacie wykonawczym. Zabrakło wieloletniego wokalisty i frontmana zespołu, Michaela Sadlera, który zmęczony karierą postanowił udać się na zasłużoną emeryturę. Jest też inny perkusista, ale nie jest to aż tak zauważalne, bowiem to wokal Sadlera był przez lata jednym z elementów tak charakterystycznego, dobrze rozpoznawalnego stylu zespołu. Od razu muszę dodać, że jego następca, Rob Moratti, zaprezentował się bardzo dobrze. Paradoksalnie, Sadler zawiesił swą emeryturę w kanadyjskim ZUSie i znów jest członkiem zespołu. Po Morattim zostały zaś dwie płyty - omawiana tu oraz wydana w roku 2009, całkiem dobra zresztą, "The Human Condition".

Styl Sagi ukształtowany przez przeszło trzydzieści lat działalności to bardzo przebojowa mieszanka rocka, hard-rocka, prog-rocka, a nawet popu. Moim zdaniem, najlepszym określeniem ich stylu jest AOR.

"Heads or Tales" obciążona jest wszystkimi grzechami muzyki lat '80. Najcięższy z nich to koszmarnie syntetyczne i nieznośnie plastikowe brzmienie, zwłaszcza instrumentów klawiszowych oraz perkusji. Kiedy dziś słucham tej płyty, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mocno i brzydko się zestarzała. Może to jest powód, dla którego Kanadyjczycy postanowili ją odświeżyć?

W poszukiwaniu pomysłu na "Heads or Tales" AD 2011 muzycy przyjęli najprostsze z możliwych rozwiązanie i podeszli do problemu raczej odtwórczo aniżeli twórczo. Wygląda to tak, jakby rozstawili na scenie swój współczesny, nowoczesny sprzęt, z szuflady natomiast  wyciągnęli nuty z roku 1983 i tak zagrali koncert. W efekcie, na płycie nie znajdziemy rewolucyjnych zmian w aranżacji, nowych pomysłów czy czegoś podobnego. Po prostu rzetelnie i wiernie odtworzony oryginał. Czy to źle? Absolutnie nie. Słucha się tego z dużą przyjemnością. Niby "nuty" te same, a jednak czuć wyraźną różnicę. Po pierwsze, i najważniejsze, GITARA, która w rękach Iana Crichtona brzmi po prostu znakomicie. Soczyście mocarne akordy, niezwykle śpiewne brzmienie, duża dynamika, i to w każdym utworze. Reszta zespołu brzmi zdecydowanie współcześnie, choć instrumenty klawiszowe w wielu miejscach - dość kontrowersyjnie nienowocześnie, jak choćby w "Cat walk", "The Writing" czy "Scratching the surface". A propos tego ostatniego, zespół na koncertach wykonuje go w wielu różnych wersjach, m.in. tylko z fortepianowobrzmiącymi klawiszami, wokalem Jima Gilmoura i chóralnym śpiewem publiczności. Na płycie utwór ten słyszymy w wersji bliskiej pierwowzorowi.

Dwa najlepsze kawałki na oryginale, również i tu wypadają świetnie. To "The Flyer" i "Social Orphan" - oba dynamiczne i przebojowe. A na zakończenie "The Pitchman", który fragmentami przypomina dokonania innych Kanadyjczyków, moich absolutnie ulubionych ulubieńców, Rush.

Chociaż płyta została zarejestrowana na żywo, jakoś specjalnie nie czuć atmosfery koncertu. Oczywiście, po zakończeniu każdego utworu słychać reakcję publiczności, ale na tym koniec. Żadnych interakcji z publiką, wspólnego śpiewania, etc. Ze sceny nie padają też żadne inne słowa, poza tekstami piosenek. Przeszło trzydzieści lat istnienia Sagi, czyli bogate doświadczenie sceniczne, procentuje, bowiem brzmienie zespołu, zgranie całości jest po prostu rewelacyjne. Jasne, że dzisiejsza technika nagraniowa pozwala "poprawić" wszystko, ale czy i ile było tu ingerencji, niech pozostanie słodką tajemnicą kapeli.     

Generalnie, face-lifting, jakiemu poddano pierwotny materiał, wypadł bardzo dobrze. Płyta brzmi świeżo i soczyście, a co najważniejsze, pozbawiona została nieznośnego, plastikowego posmaku, właściwego oryginałowi. Zagorzali fani będą pewnie kręcić nosem, że bez Sadlera to już nie ta Saga; nie ma co histeryzować, bo to dobra, rzetelna płyta. Polecam ją nie tylko znawcom twórczości Kanadyjczyków.

Robert Trusiak