Recenzowana płyta powstała w niecodziennych okolicznościach. Z pewnością nagranie to można uznać za "live", choć wypada dodać, że zarejestrowane zostały wcale nie podczas koncertu. Utwory nagrano bowiem podczas prób, przed solowym występem Giancarlo Erry (lidera Nosound) w Londynie, w sierpniu ubiegłego roku. Materiał okazał się być na tyle udany, że postanowiono wydać go na płycie.
Swoją drogą ciekawe, jak wypadł sam koncert? Czy są jakieś nagrania? Czyżby były gorsze od tych wykonanych w ramach próby? Szkoda, że nie zostały umieszczone na krążku, choćby jako bonus; byłoby to niezwykle ciekawe porównanie.
Choć na płycie swe umiejętności prezentuje wyłącznie Giancarlo Erra, całość ukazała się pod szyldem Nosound. Dla nikogo nie jest to chyba specjalnym zaskoczeniem, bowiem Nosound = Giancarlo Erra. To banalnie proste równanie w drugą stronę nie działa już równie dobrze. Erra to bardzo aktywny artysta, zaangażowany na kilku frontach, nie tylko w swoim macierzystym zespole. Od jakiegoś czasu współpracuje z Timem Bownessem, wokalistą No-man, w formacji Memories of Machines, co zaowocowało wydaniem w tym roku płyty "Warm winter". Erra zapowiedział już, że współpraca ta będzie kontynuowana, a dodatkowo zdradził, że przymierza się do realizacji swej pierwszej solowej płyty.
Na "The Northern Religion of Things" nie znajdziemy żadnych premierowych utworów, ani innych ekstra dodatków. Całość setlisty jest doskonale znana z dotychczas wydanych krążków formacji Nosound. Siłą rzeczy, niektóre z nich musiały zostać przearanżowane tak, by sam Giancarlo Erra był w stanie je wykonać. ‘Rearanżacja’ to zresztą dość oględne i wyważone określenie, mając na uwadze fakt, jak potraktowane zostały poszczególne utwory. Jeśli ktoś powie, że zostały "okrojone" bądź nawet "oszpecone", nie będzie zbyt daleki od prawdy. W mojej ocenie, operacja ta mocno zaszkodziła wielu utworom (szczęśliwie, nie wszystkim). Najbardziej ucierpiały zwłaszcza te, które w oryginale wykonane zostały z towarzyszeniem zespołu, a nierzadko z udziałem dodatkowo zaproszonych gości (by wspomnieć tylko niezapomniane partie wiolonczeli w wykonaniu Marianne De Chastelaine).
Cóż, jeden muzyk, nawet wybitny oraz wsparty współczesną technologią, nie jest w stanie zastąpić całego zespołu. Jak dla mnie, najbardziej bolesne są zmiany w utworach pochodzących z mojej ulubionej płyty "Lightdark". Zbyt wiele straciły one ze swego pierwotnego uroku.
Można jednak próbować spojrzeć na to wszystko z innej strony. Dzięki takim zabiegom mamy bowiem niezwykle osobiste, wręcz intymne, spotkanie z artystą i jego muzyką. Można tylko przypuszczać, że gdyby było to prawdziwe wykonanie na żywo, na scenie, przed publicznością, efekt byłby zupełnie inny. Może ciekawszy.
Choć wydaje się to niemożliwe, klimat "The Northern Religion of Things" jest jeszcze bardziej melancholijny, uduchowiony i... dołujący (jak mawiają przeciwnicy Nosound), niż ten znany z oryginalnych wykonań. Można poddać analizie po kolei wszystkie utwory i próbować opisać różnice względem oryginałów - zabawa z cyklu "znajdź 10 szczegółów", ale to chyba bez sensu. Najważniejszy jest tu nastrój i klimat całości, a ten z całą pewnością został zachowany. Wszystkie przymiotniki, użyte dotychczas do opisania muzyki Nosound, mogą być zastosowane również w odniesieniu do tego wydawnictwa. Nie może być inaczej. Giancarlo Erra tworzy niesamowicie rozmarzoną, nostalgiczną, natchnioną, wysmakowaną, bardzo uduchowioną i pełną melancholii muzykę. Spokojne, wręcz leniwie snujące się linie melodyczne, wypełnione prostymi, czystymi dźwiękami akustycznych gitar, syntezatorów i głosu wprawiają słuchacza w nastrój pełen zadumy i spokoju.
Zdaję sobie sprawę, że nie jest to muzyka dla każdego. Brak chwytliwych melodii, nośnych refrenów i dynamicznych fragmentów. Materiał wymaga od słuchacza wielkiego skupienia, uwagi i odpowiednich warunków odsłuchowych. To nie jest typ muzyki, jakiej można słuchać w pośpiechu, nerwowo wciskając przycisk ‘next’ w odtwarzaczu w poszukiwaniu przeboju, kręcąc przy tym nosem, że jest zbyt nudno i za spokojnie. Trzeba dać tej płycie szansę, a odwdzięczy się niebywałymi doznaniami. Wiem, co piszę, bo sam miałem kiedyś problem z akceptacją tego rodzaju twórczości. Zajęło mi trochę czasu, by odnaleźć klucz do Nosound. Teraz dźwięki te napawają mnie pozytywną energią - dosięga mnie płynąca z nich siła spokoju.
Podsumowując, album raczej dla zdeklarowanych miłośników Nosound i Giancarlo Erry, stanowiący interesujące uzupełnienie dyskografii. Jeśli jednak ktoś do tej pory nie lubił ich muzyki, na płycie nie znajdzie niczego nowego, za co ewentualnie mógłby polubić ją teraz.
Robert Trusiak