Bloom
Gatunek: Rock i punk
Już sama nazwa zespołu i okładka płyty, a dla uważnego czytelnika Gitarzysty także szyld wytwórni, pozwalają z dużą dozą prawdopodobieństwa odgadnąć, jakie dźwięki wtłoczono w recenzowany tu kawałek plastiku.
No chyba, że ktoś podejrzewa, iż mowa o muzycznym projekcie znanego aktora, w końcu, skoro Jeff Bridges mógł ostatnio nagrać płytę, to właściwie czemu nie Irons? Nic z tych rzeczy. Wspomnę za to, i oczywiście nie będzie to dla nikogo zaskoczeniem, że pod szyldem Jeremy Irons & The Ratgang Malibus kryje się czwórka mieszkańców Sztokholmu. Na każdym kroku utwierdzam się w przekonaniu, że gdyby panowie (zwani też bogami) z Led Zeppelin nie urodzili się w Anglii, bez dwu zdań przyszliby na świat właśnie w Szwecji.
Akurat na "Bloom" wpływy Zeppelinów nie są może szczególnie wyraźne, choć zdarzają się momenty, jak np. w "IAOA" czy "Bloom", gdzie wokalista bez wątpienia inspiruje się charakterystyczną manierą Planta. Nie można nie usłyszeć również chórków pod koniec “Tales of the Future", dokładnie takich samych, jak te w "Sympathy for The Devil" Rolling Stonesów. Muzycznie jednak Jeremy Irons nawiązuje przede wszystkim do nieco innych klimatów, nieco łagodniejszych i jednocześnie bardziej psychodelicznych, a nawet ocierających się chwilami o rock progresywny. Nie jest to więc granie w stylu The Answer czy Gentlemans Pistols (choć "Cosmo Tropic" całkiem wyraźnie przybliża się w te rejony), ale zdecydowanie bardziej kameralne, bliższe stylowi Wolf People, czy też ostatnich krążków Arbouretum i Jesse Sykes & The Sweet Hereafter.
To jednak tylko punkt orientacyjny, bo trzeba przyznać, że "Bloom" jest bardzo urozmaicony, właściwie każdy kawałek utrzymany został w nieco innej stylistyce. Szczerze mówiąc, najbardziej podobają mi się te spokojniejsze tracki, na przykład "Golden Hours", "Bloom" (początek niespodziewanie przywodzi na myśl Portishead), czy zamykający album, dziewięciominutowy "Fernando". Początkowo ascetyczny, jednak ze znakomitą melodią w refrenie, umiejętnym wykorzystaniem harmonijki i mocniejszym zwieńczeniem.
Jak mocno zróżnicowana nie byłaby to płyta, zawsze wspólnym mianownikiem wszystkich kompozycji jest dokładnie pokrywająca je vintage’owa patyna. Komu to nie przeszkadza, albo wręcz dla kogo stanowi to główny atut materiału, nie powinien przegapić Jeremy Irons & The Ratgang Malibus. To naprawdę solidny kawałek retromuzyki.
Szymon Kubicki