Wszystko wskazuje na to, że drugi oddech, zaczerpnięty przez panów z Karma to Burn, okazał się bardziej ożywczy niż można by przypuszczać. Dopiero co w ubiegłym roku ukazał się "powrotny" (nagrany po ośmiu latach milczenia) album zespołu, a tu całkiem niespodziewanie fani mają okazje radować się kolejną porcją instrumentalnego, rasowego rocka, prosto z zachodniej Wirginii.
Czy taki pośpiech był wskazany? Wydaje się, że niekoniecznie, zwłaszcza, jeśli chodzi o taki band, jak Karma to Burn, który - delikatnie rzecz ujmując - za zmianami nie przepada. A mówiąc otwartym tekstem, "V" co do jednej nuty jest kopią "Appalachian Incantation" oraz wcześniejszych krążków kapeli. To sprawia, że moim zdaniem chyba lepiej by było, by premiery kolejnych krążków dzieliło nieco więcej czasu. Dzięki temu, słuchacze zyskaliby czas i możliwość, by w większym stopniu zatęsknić za nowymi dźwiękami zespołu. Tak czy owak, Karma to Burn uznaje najwyraźniej, że lepiej kuć żelazo, póki gorące i w związku z tym, ani myśli się obijać.
Na "V" nie znajdziecie niczego, czego Amerykanie nie przemieliliby już w przeszłości wielokrotnie. Co więcej, nawet konstrukcja płyty, z wplecionymi dwoma (plus cover) kawałkami wokalnymi, jest kalką ubiegłorocznego materiału. Komu to nie przeszkadza, może brać go w ciemno. Tym bardziej, że nie można w żadnym razie powiedzieć, że to krążek zły. To po prostu 100% Karma to Burn, z kompletem wad i zalet przyjętej przez chłopaków stylistyki. "V" jest niemal tak solidny, jak łatwo wpadający w ucho jego poprzednik i, zwłaszcza na początku ("47", "50", "48") oparty został na naprawdę dobrych melodiach; a to przecież podstawa przy instrumentalnym graniu. Warto dodać, że Amerykanie nie rozciągają nadmiernie kompozycji, a całość trwa niespełna 40 minut. Ten kompozycyjny umiar uważam za zdecydowaną zaletę.
Ponownie, tak jak poprzednim razem, udały się utwory z wykorzystaniem wokalu. Przede wszystkim, doskonale spełniły one funkcję dodatkowego urozmaicenia materiału. Nawet "Never Say Die", to jest cover Black Sabbath zamykający "V", wyszedł naprawdę nieźle i niemała w tym zasługa Daniela Daviesa. Śpiewał on już na "Appalachian Incantation", gdzie z powodzeniem udowodnił nie tylko, że jest dobrym wokalistą, ale również, że barwa jego głosu świetnie współgra z ogólnym brzmieniem bandu. Szczerze mówiąc, wcale bym się nie obraził, gdyby jego wokalny udział w Karma to Burn stał się w przyszłości bardziej zauważalny. A najlepiej, gdyby zespół powrócił do stylu z debiutu i odwrócił proporcje ilości ‘instrumentali’ do kawałków z partiami śpiewu. Koniec końców, suma plusów bije sumę minusów, co daje mocną siódemkę.
Szymon Kubicki