Weekend Nachos to amerykański band, który tułał się od 2004 roku po tzw. podziemiu. Do czasu, kiedy wreszcie wyłowili ich spece z Relapse, dając szansę na debiut w barwach tej wytwórni. Tak to już jest, jak powiedział pułkownik Aldo Raine w "Bękartach Wojny", "Chcesz zagrać w Carnegie Hall? Ćwicz".
I muzycy Weekend Nachos ćwiczyli, wydając po drodze dwa albumy i kilka epek. Styl, jaki wykonują, określany jest mianem 'powerviolence'. Grindcore, d-beat, crust, hardcore. Jeśli ktoś podaje mi talerz z takim daniem, powinien zachować szczególną ostrożność, gdyż w mgnieniu oka jego ręka może zniknąć wraz z zawartością talerza. A danie serwowane przez Weekend Nachos jest wyborne. Amerykanie, z wielką łatwością, poruszają się po wymienionych gatunkach i zamykają je w utworach, które w większości nie przekraczają trzech minut.
Szkielet kompozycji stanowi punkujący grind, do tego dochodzą zwolnienia i przejścia, po usłyszeniu których hardcorowcy będą moczyć spodnie ze szczęścia; a są również takie partie, przy których fani sludge’u będą im towarzyszyć w tym zajęciu.
Otwarcie płyty jest powalające. Tak prostego, mocnego i energetycznego wejścia nie słyszałem od bardzo dawna. Właściwie, przychodzą mi na myśl dla porównania jedynie pierwsze dźwięki "Symphonies Of Sickness" Carcass, czy debiutu The Abominable Iron Sloth.
Są tu naprawdę znakomite partie. Perkusista, zrazu nieśmiało trącający talerze, po chwili rozpędza się, jakby ośmielony pierwszą próbą. Reszta zespołu dołącza zrywami, aż tu ni stąd ni zowąd bębniarz mknie po zestawie perkusyjnym z prędkością światła, gitarzyści dołączają, kakofonia dźwięków wznosi się w zabójczym pędzie, a ja siedzę, trzymam się za głowę i krzyczę w myślach ‘crescendo, wreszcie dobre crescendo’! Wtem wszystkie dźwięki opadają i pojawia się zwolnienie, które kruszy kości niczym stutonowy walec aż do końca utworu. Myślę wtedy ‘Maestro, grajcie, chcę więcej’ i już płynie następny utwór, niczym odpowiedź ‘wedle życzenia, mości Hrabio’. Zaiste, mistrzowski popis!
Recenzowana płyta zawiera wszystko to, za co uwielbiam ten gatunek. Jest brudna, głośna, bezkompromisowa, a przy tym niepozbawiona chwytliwych, wręcz przebojowych partii. Superszybkie fragmenty przeplatają się z miażdżącymi zwolnieniami, blasty poprzedzają prostą, punkową kanonadę perkusyjną. Pędzące riffy przeplatane są świetnymi hardcorowymi przejściami, które z kolei ustępują miejsca sludge'owym walcom. A wszystko zagrane z wielkim kunsztem i wyczuciem. Całość uzupełnia znakomita produkcja, czego trochę brakowało na wcześniejszych materiałach. Teraz Weekend Nachos mogli uderzyć z właściwą sobie mocą. I tak też zrobili.
Sebastian Urbańczyk