Sex, Whiskey and Southern Blood
Gatunek: Rock i punk
Chciałbym wyrazić szczere wyrazy szacunku dla chłopaków z J.D. Overdrive. Wrzuconymi do sieci kawałkami skutecznie nabrali mnie, że nagrali dobrą płytę. Bo niestety "Sex, Whiskey and Southern Blood" jest tak dobra jak Fabiański w bramce Arsenalu. No, czyli słaba...
Obsłuchując "Sex, Whiskey and Southern Blood" dopiero gdzieś za piątym razem dotarło do mnie, że coś w ogóle kręci się w odtwarzaczu. Moja uwaga już gdzieś przy trzecim kawałku skutecznie ulatywała w krainę rozważań typu : "a gdybym grał bardziej skrzydłami, to może bym pokonał Legią ten cholerny Manchester City w Fifię". Ale jako iż rzetelnym człowiekiem jestem, przy wspomaganiu kilku paczek tytoniowych wyrobów i paru litrach kawy utrzymałem skupienie na debiutanckiej płycie J.D. Overdrive w końcu na jako takim poziomie i mogę wydać osąd. Osąd globalny. Polacy jednak nie wiedzą za dobrze co to jest rock'n'roll...
Patrząc na tytuł oczekiwałem rzeczonego seksu, whiskey i południowej krwi. Niestety, z seksem J.D. Overdrive na swym debiucie ma tyle wspólnego co masturbacja ze stosunkiem z Megan Fox. Z whiskey jedyną konotacją jest stan bólu głowy po odsłuchaniu "Sex, Whiskey and Southern Blood", tak jak dzień po raczeniu się brunatnym trunkiem. Południowa krew...Hmmm, no chyba, że mowa o Śląsku, ale nie o takie południe chyba chodziło. Co zacz? Spytacie w końcu. Moi mili, nudą po prostu wieje na kilometr. Całe "Sex, Whiskey and Southern Blood" babrze się w średnich tempach, aranżacyjnie mamy do czynienia z absolutnym zerem, a raczej zerową chęcią z wyjściem poza schemat "kopiuj/wklej".
Co ciekawe, ja do końca nie wiem gdzie tutaj jest ten rzeczony stoner/southern, serio. Wokalista ma barwę głosu, która kwalifikuję go do uprawiania nu urban a'la Godsmack, broń Boże rasowego rocka. Muzycy też chyba do tego wniosku doszli, bo sami grają coś w stylu amerykańskiej alternatywy sprzed dziesięciu lat z muśnięciem, podkreślam MUŚNIĘCIEM stonera tu i tam, który rzekomo dodaje pieprzu Disturbedowo/Godsmackowym gitarom. I choć niekiedy znajdzie się jakiś rasowy, korzenny riff jak w "The Art of Demolition" to zaraz J.D. Overdrive rwą całość jak w jakimś metalcorze. Przepraszam za bycie niepoprawnym politycznie, ale słówko ode mnie dla chłopaków - Nigga please... Sztuczki takie mogą zadziałać na młodzież, która to może i wchłonie taką muzykę i będą wypisywali na fejs-zbukach, że są teraz "stoner". Nie ze mną te numery, nu/alternatywny metal z kilkoma metalcore'owymi patentami i pozowaniem na rockową atmosferę nie czynią stonera. Nie tędy droga.
Nie czepiałbym się tak, gdyby te kompozycje były fajne. Ale ja naprawdę słyszałem to wszystko i to już ładnych parę lat temu. Nihil Novi. A do tego odegrane jest to wszystko z bardzo dziwnym soundem. Silącym się na analogową szczerość, ale..."bezduszne" do bólu. Ten kto produkował perkusję powinien dostać sto batów, bo takiej masakry dawno nie słyszałem. "Suche" blachy schowane w miksie, "bulgoczące" stopy...Co to kurde jest?!?!
Tak jak pisałem powyżej - nuda, nuda i marne kuglarstwo. Jak można grając nu/alternative silić się na bycie "southern", tego nie wiem. Wiem, że "Sex, Whiskey and Southern Blood" to album wtórny, którym J.D. Overdrive niczego nie zwojują. Szkoda, byli nadzieją, na razie są niewypałem. Smutne, ale takie jest życie.
Grzegorz Żurek