Nie wiem, czy to niedawne gitarzenie podczas rocznicowej trasy z Acid Drinkers spowodowało, że Litza zamarzył znowu muzycznie zapieprzyć strzała między oczy.
Nie wiem, czy to chęć pokazania młodym jak się grało metal w pięknych latach dziewięćdziesiątych, gdzie setki ludzi padło ofiarami pożyczek w systemie argentyńskim, gdzie królowały gumy do żucia "Boomer", a w telewizji leciały klasyczne "Żółwie Ninja". I gdzie, co najważniejsze, muza była szczera i lepsza po prostu.
Fajnie, że Litza postanowił przypomnieć tym, którzy kojarzą go głównie z krzewienia miłości do Jezusa, że jego serce zakorzenione jest w ciężkim graniu. Szczególnie teraz, gdy Lipa bawi się w udawanie powrotów Illusion i gdy zajmuje się głównie krytykowaniem partii rządzącej, szczery i bezkompromisowy miks grunge'u i punk rocka z analogowym, klasycznym rockowym brzmieniem jest potrzebny jak woda na pustyni w naszym kraju Lecha. Co najfajniejsze, Litza nie zaszył się li tylko w bunkrze wspomnień lat dawno minionych, lecz czerpie też garściami z dokonań późniejszych pokoleń. Głównym skojarzeniem jest tutaj Queens of the Stone Age, którego duch unosi się w riffach po prostu co rusz. Parę razy, gdy zaczynały się kompozycję zastanawiałem się czy czasem w odtwarzaczu nie kręci mi się "Songs for the Deaf"! Ale bez obaw, LuxTorpeda to nie tylko kopiowanie cudzych patentów. Litza jest zbyt cwanym wymiataczem by strzelił sobie samobója w postaci tylko odtwarzania gotowych wzorców.
Ale o muzyce szerzej zaraz, bo teraz słówko ogólnie o LuxTorpedzie. Bardzo istotnym faktem jest, że zespół ten to nie, jak by chcieli co poniektórzy, solowy projekt Litzy, tylko kapela z krwi i kości. LuxTorpeda to w zasadzie konglomerat kilku znajomych, którzy postanowili grać porządnego rocka. A trzeba przyznać, że mają do tego rifferencje. I nawet Przemysław Frencl, ziom z 52 Dębiec, brzmi tutaj jak właściwy człowiek na właściwym miejscu, a jego partie wokalne, o dziwo, nie rażą moich uszu. Wszystko zgrane jest tak, że mamy wrażenie, jakbyśmy słyszeli zespół na żywo odbywający próbę w garażu. Bingo! Bez zbędnej szlifierki w studio całość brzmi żywo, witalnie i mocarnie (bęęęęębnyyyy!).
I tylko ten komfort i doświadczenie muzyków mogły spowodować euforyczny stan, którego doznałem gdy odpaliłem intro. Queens of the Stone Age spotyka Rage Against the Machine? Długo nie mogłem uwierzyć, że dopiero w naszym kraju ktoś wpadł na pomysł by połączyć te dwie zacne kapelę w jedno. Ale to dopiero początek, niczym przystawka przed daniem głównym. "LuxTorpeda" odkrywa swe smaczki powoli, jeden po drugim, pozwalając nam delektować się muzyczną wycieczką po wyobraźni Litzy i nie daje nam się znudzić ani na sekundę. "Niezalogowany", utwór znany z teledysku, to punkowo-grunge'owy strzał między oczy. Moc wylewa się z niego wiadrami, przywodzi dalekie skojarzenia z debiutem Rootwater i wywołuje samoistny stan machania łbem. Co istotne, kawałek ten ma ważny i dosadny tekst. Liryki w ogóle to mocna strona tego albumu, ale nie będę tutaj ich omawiał tylko sam zachęcę do zerknięcia do wkładki płyty. W tej warstwie Litza też spisał się nadzwyczaj sprawnie.
"Od zera" to wolniejszy utwór, który niszczy mocą autentycznego brzmienia płyty. "Autystyczny" natomiast to rzecz bardziej rockowa. Co istotne, z kapitalnym riffem, ale na "LuxTorpeda" to nie dziwi. Bo to wydawnictwo to istny skarbiec riffów! Każdy track jest mocno "riff-oriented", całość to płyta gitarowa, nie tak jak we współczesnych produkcjach z wysuniętą na przód perkusją, ale z mocno zaznaczonymi wiosłami właśnie. Kontynuując, "Jestem Głupcem" znowu skręca w okolice Rage Against the Machine, a Hans wokalnie zabiera Litzy pierwsze skrzypce. I gdy słuchacz myśli, że LuxTorpeda niczym nie zaskoczy to następny w kolejce numer, czyli "Trafiony Zatopiony" brzmi jak stare...Nine Inch Nails! "7 Razy" natomiast to znowu rzecz bardziej klasycznie metalowa. W "3000 Świń" Litza przypomina sobie co kiedyś robił w Acid Drinkers. Thrash pełną gębą. Na dokładkę dostajemy od LuxTorpedy wersje instrumentalne wszystkich kawałków. Tego zabiegu nie komentuje, każdy podejdzie do tego indywidualnie. Jak dla mnie to intrygujący dodatek.
Ta płyta to też taki pstryczek w nos dla mnie, "LuxTorpeda" przypomniała mi, że sam kiedyś byłem młodszy i muzyka była dla mnie nie obowiązkiem a inspiracją. Mieć tyle zapału co Litza i entuzjazmu do muzy po tylu latach na scenie, to przypomina mi czym jest prawdziwa pasja. I na koniec chciałbym się czegoś przyczepić, bo taka ma natura, ale nie mam czego. Jeśli LuxTorpeda ma być nową twarzą rockowo/metalowej alternatywy na polskiej scenie to jestem jak najbardziej na tak! Jeśli tęskniliście za płytą, która ma atmosferę luźnego pogrywania zajebistej kapeli w garażu, oto i macie LuxTorpedę. Czad, czad i jeszcze raz ogień.
Grzegorz Żurek
Zdaniem Grzegorza "Chaina" Pindora:
Nowy (nie)projekt, a zespół Litzy (którego jak mniemam przedstawiać nikomu nie trzeba), to zupełna odwrotność wszystkiego tego, co teraz może nie tyle co modne, ale tego, co w standardzie. Zupełnie analogowe brzmienie (skojarzenia z pamiętnym ''888'' bardzo trafione), rock'n'rollowy brud, punkowa zadziorność i thrash metalowy kop mieszają się z rockiem - tu pozostaje tylko jedna, ale za to wybitnie paląca kwestia, dla kogo skierowana jest ta muzyka?
Ja wiem, że nie dla mnie. I tu już nawet nie chodzi o to, że nie jestem zwolennikiem armijno-tymoteuszowego kolektywu. W sumie, to w kwestii samej muzyki nawet nie chcę patrzeć na Luxtorpedę przez pryzmat poprzednich nagrań Roberta, a tym bardziej przez obecność Hansa (mc z popularnego kilka lat temu 5-2 Dębiec, a to za sprawą hitu ''Konfrontacje'', a ostatecznie znanego ze współpracy z metalcore'owcami z The Old Cinema). Luxtorpeda nie naucza, nie propaguje chrześcijańskich wartości, ale mimo to, w swych tekstach dotyka problemów społeczeństwa w ogóle. A to plus! Luxtorpeda firmowana śmiesznym logo, tym samym obrazkiem co front zdobiący onegdaj jeden z albumów Nasum, i muzyką, nagraną na setkę w tradycyjny sposób w Wiślańskim studio ma coś do zaoferowania. Nie wiem jeszcze co, ale swoje bardzo zachowawcze podejście do poznańskiej formacji chętnie zrewiduję na koncercie. Z płyty póki co urzekają mnie instrumentale, bo riffy Roberta (wbrew temu co pisałem powyżej) mają moc, której tutaj żaden głos nie przebije. Ot, co!
Grzegorz ''Chain'' Pindor.