Zespół Uriah Heep nigdy nie był megagwiazdą rocka. Nawet w latach swej największej świetności, czyli w połowie lat siedemdziesiątych, umieszczany był raczej w drugim szeregu. Nie powinno to dziwić, przyszło im bowiem rywalizować w tej materii z gigantami pokroju Led Zeppelin, Black Sabbath czy Deep Purple (zresztą do tych ostatnich często byli porównywani).
Dorobili się jednak wielu ponadczasowych hitów, jak choćby "July Morning", "Easy Livin’" czy też "Lady in Black". Wydali kilka świetnych płyt, które z pewnością można zaliczyć do kanonu rocka, np. "Look at Yourself" czy "Demons & Wizards". I pewnie spokojnie, do końca swych dni, mogliby jeździć po świecie w roli legendy rocka, grać kolejne "sztuki", odcinać kupony od dawnej sławy i przy okazji żyć całkiem dostatnio. Ale nie oni. Przez czterdzieści lat istnienia starali się być zespołem twórczym, który wciąż nagrywa nowe rzeczy, próbuje zdobywać nowych słuchaczy, starym zaś dawać powód do dumy i zadowolenia. Bywało z tym różnie. Zmiany składu, próby "unowocześnienia" brzmienia tak, by pozostać w głównym nurcie rockowych wydarzeń, owocowały również powstawaniem koszmarków w stylu "Equator".
W zasadzie, na dokonania Uriah Heep w latach '80 i '90 lepiej litościwie spuścić zasłonę milczenia. Nie czas tu i nie miejsce na opisywanie kolei losu zespołu, wypada jednak wspomnieć o ich ostatnich dokonaniach. Już nagrana w końcówce lat '90 płyta "Sonic Origami" zawierała pewne symptomy tego, że zespół nabiera drugiego oddechu i jest na dobrej drodze do artystycznego odrodzenia. Dopiero jednak wydany w 2008 r. album "Wake the Sleeper" okazał się być naprawdę udaną produkcją, na miarę oczekiwań. Zespół wrócił do swego starego, dobrze rozpoznawalnego stylu. Mocarne brzmienie całości, ozdobione niesamowitymi harmoniami wokalnymi z kaskadą hammondowych akordów i intensywnych pasaży basowych, jak również natychmiast rozpoznawalna gitara Micka Boxa (mocno eksploatowany pedał wah-wah). To jest to, co każdy heep-fan uwielbia! Kilka kompozycji z tego krążka spokojnie mogłoby się znaleźć na tych ich wielkich, klasycznych płytach nagrywanych w latach świetności. Rok 2009, czyli rok obchodów czterdziestolecia istnienia, obok szeregu okolicznościowych koncertów przyniósł również płytę "Celebration" - nagrane na nowo stare przeboje, uzupełnione dodatkowo dwoma premierowymi numerami. Zespół zachował wypracowane na "Wake the Sleeper" brzmienie (ten sam producent Mike Paxman).
Kwiecień 2011 r. to kolejna, 23 już płyta w dyskografii, zatytułowana "Into the Wild".
Recenzowany, oficjalny bootleg, nagrany został 24 października 2010 r. podczas koncertu w Club Citta w japońskim Kawasaki. Jako że krążek ten to Vol. III, z kronikarskiego obowiązku warto wspomnieć o dwu wcześniejszych. Numer I to rejestracja koncertu na Sweden Rock Festival w czerwcu 2009 r., natomiast II nagrano w Budapeszcie we wrześniu 2010 r.
Hasło "bootleg" budzi u słuchaczy różne, często negatywne, konotacje, jednak to, co słychać na omawianej tu płycie, jest na zupełnie przyzwoitym poziomie technicznym. Jakość nagrań nie przeszkadza w delektowaniu się spotkaniem z legendą rocka. W gustownym opakowaniu znajdujemy dwie płyty, nie ma za to książeczki czy innych drukowanych materiałów. Już pierwszy rzut oka na okładkę wywołuje szeroki uśmiech zadowolenia na twarzy każdego heep-fana. Obok wielkich i ponadczasowych hitów zespół zagrał bowiem materiał ze swojej chyba najlepszej płyty "Demons & Wizards". Odegrany został dokładnie cały materiał, poczynając od "The Wizard" przez "Easy Livin’" aż do zamykającego całość "The Spell". I to w takiej samej kolejności, jak na wydanym w 1972 r. oryginale. By całość zabrzmiała w sposób możliwie zbliżony do pierwowzoru, dodatkowo zaproszono gitarzystę (Micky Moody), który zagrał na gitarze slidem. Ze starego składu Uriah Heep ostał się tylko gitarzysta Mick Box, ale pozostałych muzyków trudno nazwać "świeżakami". Basista Trevor Bolder jest w kapeli, z małą przerwą, od 1976 roku, zaś Bernie Shaw oraz Phil Lanzon - dobre ćwierć wieku. Najmłodszy stażem jest perkusista Russell Gilbrook, w Uriah Heep od 2007 roku.
Nim z głośników popłyną dźwięki gitary akustycznej, rozpoczynające "The Wizard", możemy posłuchać kilku szybkich utworów z płyt pochodzących z różnych okresów działalności - od najnowszej "Wake the Sleeper" (2008) do mocno starszej "Salisbury" (1971). Początek jest niezwykle szybki i dynamiczny. Perkusja pruje aż miło. Wokalne harmonie, jak to zwykle bywa podczas występu na żywo, nie zawsze idealnie, ale heepowy klimat został zachowany. Pierwszy z wielkich przebojów, jaki można usłyszeć to "Stealin’" z płyty "Sweet Freedom" (1973). Bardzo udane wykonanie, nawet wokale wypadają przyzwoicie, nie ma do czego się przyczepić. Niezwykłe tempo koncertu daje obraz wysokiej sprawności i dobrej formy muzyków. W "Love the Silence" zespół daje i sobie, i publiczności chwilę oddechu. Utwór zupełnie inny w charakterze - spokojniejszy, bez łojenia, więcej syntezatorowych brzmień.
A dalej, po kolei cały materiał z "Demons & Wizards"! Na tej płycie nie ma słabych utworów. Świetny "The Wizard" zagrany w nieco szybszym tempie niż w oryginale. "Easy Livin’", ileż to razy grali na koncertach ten utwór? Zawsze lubiłem go za tempo, za szybkość, za polot. I to wszystko pozostało. Zagrany, jak na pierwowzorze, bez zmian, udziwnień czy kombinowania. Krótko, zwięźle i na temat. Kolejny wielki hit, czyli "Circle of Hands" wokalnie wypadł wyjątkowo dobrze. Oczywiście, jak w oryginale, mamy tu i gitarę slide, i "chopinowskie" akordy fortepianu pod sam koniec. Jest monumentalnie, podniośle, dumnie. Równie świetnie wypada wykonanie "Rainbow Deamon", "All My Life" i "The Spell". Fantastyczna podróż w przeszłość rocka, aż się łza w oku kręci.
Druga płyta z zestawu zawiera kilka ponadczasowych hitów z "July Morning", "Look at Yourself" oraz "Lady in Black" na czele. A otwiera ją "Rain" z 1972 roku. Wyjątkowo spokojny utwór, tylko wokal i fortepian. W końcu zespół musiał trochę odsapnąć po żywiołowym wykonaniu repertuaru z "Demons & Wizards". Odpoczynek trwa jednak tylko kilka minut, bo zaraz potem znów rozpoczyna się galopada przy dźwiękach najpierw "Free ‘N’ Easy", później "Gypsy" (najstarszy kawałek na płycie, bo pochodzący z debiutu z 1970 r.) oraz kolejnego heepowego killera "Look at Yourself". A dalej jeszcze dwa, niezwykle rzetelnie odegrane utwory z płyty "Wake the Sleeper". Materiał zamykają absolutne klasyki "July Morning" i "Lady in Black". W sumie na obydwu krążkach dostajemy dobrze ponad dwie godziny klasycznego rocka w doskonałym wykonaniu.
Nie ma co się czarować, że wszystko na płycie jest ładne i piękne. Najbardziej przeszkadza mi "bałagan" w wokalu Bernie Shaw’a. Wyraźnie ma on kłopoty ze śpiewem w wysokich rejestrach. Przejście na ten typ wokalistyki niekiedy sprawia mu trudność, robi to z wyraźnym wysiłkiem, mało płynnie. Pewną "okolicznością łagodzącą" może być fakt, że te starsze, najsłynniejsze utwory pisane były pod Davida Byrona, który dysponował zgoła innymi warunkami wokalnymi. Harmonie wokalne w wykonaniu pozostałych muzyków (wszyscy, łącznie z perkusistą, śpiewają) wypadają czasem lepiej, częściej gorzej - jak to podczas występu na żywo. Do mankamentów tych wypada dorzucić jeszcze mało selektywne brzmienie, które miejscami utrudnia identyfikację poszczególnych instrumentów. No cóż, bootleg...
Uriah Heep w nową dziesięciolatkę swego istnienia wszedł dziarskim krokiem, pokazując wszystkim niedowiarkom, że ma całkiem sporo energii i niemało pomysłów. Wydane w tym okresie płyty studyjne udowadniają, że zespół nie jest grupą emerytów, zainteresowanych spokojnym życiem i odcinaniem kuponów od minionej sławy. Dla mnie jedno jest pewne - Uriah Heep to potęga klasycznego rocka.
Robert Trusiak