Debiutancki album Red Fang sprzed dwóch lat, choć nosił jeszcze wyraźne ślady kształtowania się stylu zespołu, raczej nie mógł pozostawiać obojętnym. Oczywiście, mowa o takim słuchaczu, którego nie odrzuca łatwo wpadający w ucho, luzacki rock, momentami nieco cięższy, innym razem wręcz piosenkowy, ale zawsze jednakowo interesujący.
W gruncie rzeczy, można było się tego spodziewać, ale i tak jestem trochę zaskoczony, że "Murder the Mountains", deklasując poprzednika, z miejsca awansował do mojej prywatnej czołówki najlepszych rockowych albumów tego roku. Przy czym Red Fang wyraźnie poszedł w stronę jeszcze większej przebojowości. Zakładam, że nie wszystkim taka zmiana przypadnie do gustu. Krótko mówiąc, posługując się przykładami z debiutu, spodziewajcie się raczej kawałków w rodzaju “Prehistoric Dog" czy “Good To Die" niż, dajmy na to, "Humans Remain Human Remains" czy "Whales and Leeches".
Z zachowaniem oczywistych proporcji, można powiedzieć, że "Murder the Mountains" jest dla Red Fang tym, czym dla Queens of The Stone Age był "Songs for the Deaf". Oznacza to zatem jeszcze więcej nieprzyzwoicie chwytliwych patentów i zapadających w pamięć melodii. Do tego stopnia, że w zasadzie każdy utwór jest potencjalnym kandydatem na radiowego singla; nie w Polsce, rzecz jasna, bowiem tu wszyscy radiowi decydenci mają własną definicję rocka, przez co włączenie radioodbiornika od lat napawa mnie lękiem, którego nie da się porównać z niczym innym. Tak czy owak, warto zwrócić uwagę choćby na "Hank is Dead" czy "Human Herd". Tysiące kapel dałoby wiele, by nagrać podobną, prostą piosenkę, z kompletem znamion przeboju, a zapewne nigdy im się to nie uda. A tu, ni stąd ni zowąd, sztuka ta udała się właśnie opisywanemu tu Red Fang.
Nie na darmo wspomniałem wyżej o QOTSA; w paru miejscach nawiązania do twórczości bardziej sławnych rodaków są tu więcej niż czytelne (np. "Wires"). Zresztą, szczerze mówiąc, na recenzowanym krążku można dopatrzyć się różnych, mniej lub bardziej wyraźnych inspiracji; chwilami można mieć wręcz wrażenie, że słucha się (świetnej) płyty z coverami. Może oryginalność nie jest najmocniejszą stroną Red Fang, ale ja chyba już zawsze będę przedkładał doskonale zagrane (po raz kolejny), dobrze już znane patenty, niż ambitne, acz nieudane rezultaty eksplorowania nowych obszarów. Nie da się ukryć, że Amerykanie mają niesamowitą łatwość w kreowaniu wpadających w ucho melodii, a - co najistotniejsze - bez wpadania w popową, przesłodzoną manierę. "Murder the Mountains" to płyta w 101 procentach rockowa i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.
Nie raz już się okazało, że przewidywanie przyszłości wychodzi mi raczej kiepsko, ale spróbuję raz jeszcze. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby był to ostatni album Red Fang nagrany dla Relapse, a kapela zostałaby wkrótce przechwycona przez jakąś większą wytwórnię. Komercyjny potencjał tej muzy jest bowiem bezdyskusyjny. Jeśli więc nie zdarzy się nic, co mogłoby pokrzyżować szyki chłopakom z Portland, istnieje spora szansa, że jeszcze o nich usłyszymy. Z drugiej strony, historia nie raz już dowiodła, że nie takie zespoły przepadały w pomroce dziejów, nigdy nie doczekawszy się należnego uznania. W gruncie rzeczy więc nie ma na co czekać - posłuchajcie "Murder the Mountains" już teraz, a gwarantuję, że przyniesie wam to mnóstwo radochy.
Szymon Kubicki