Nazareth

Big Dogz

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Nazareth
Recenzje
2011-05-25
Nazareth - Big Dogz Nazareth - Big Dogz
Nasza ocena:
7 /10

Nazareth to bezsprzecznie jedna z legend muzyki rockowej. Okres ich świetności przypadł na połowę lat '70, a takie płyty jak "Razamanaz" (1973), "Loud’n’Proud" (1974) czy "Hair of the Dog" (1975) należą bez wątpienia do kanonu rocka.

Jeżeli młody słuchacz nigdy nie słyszał o tym zespole, wystarczy sięgnąć po dowolną składankę typu "The Best Rock Ballads Ever", a z pewnością będą tam nagrania "Love Hurts" czy "Dream On". Piękne, ponadczasowe ballady. Gdyby znajomość dokonań kapeli ograniczyć tylko do tych nagrań, można by odnieść (zupełnie mylne) wrażenie, że jest ona seryjnym producentem ckliwych ballad rockowych. Nic bardziej błędnego, bowiem Nazareth to zdecydowanie mocne, rockowe brzmienia, a utwory balladowe pojawiają się na ich płytach z częstotliwością nie większą, niż u innych podobnych im wykonawców.

Aktualny skład zespołu to mieszanka rutyny i młodości. "Starą gwardię" stanowi wokalista Dan McCafferty wespół z basistą Pete'em Agnew - obaj działają w zespole od początku, to jest od roku 1968. Gitarzysta Jimmy Murrison i perkusista Lee Agnew (prywatnie - syn Pete'a) to młoda krew. Płyta "Big Dogz" nagrywana była w Pradze. Podobnie, zresztą, jak i poprzednia, czyli "The Newz".

"Big Dogz" to już 22 album studyjny w bogatej dyskografii zespołu. Nim płyta trafiła na rynek, band zapowiadał, że ma to być powrót do korzeni, do prostego i energetycznego grania; po prostu, rock’n’roll grany przez czterech facetów. I tak jest w istocie. Materiał w większości nagrywany był "na setkę". Tylko wokale i dodatkowe gitary dograne zostały później. To się czuje; dominuje surowe, świeże brzmienie, bez zbędnych ozdobników czy upiększaczy. Ma to swoje dobre i złe strony, ale o tym za chwilę.

Po bardzo spokojnym wstępie otwierającego płytę utworu "Big Dog’s Gonna Howl", gdy tylko usłyszymy zachrypniętego wokalistę, od razu staje się jasne, że to stary dobry Nazareth. Tego głosu nie da się pomylić z żadnym innym. Dan McCafferty "chrypi" nam tak już od niemalże półwiecza! Cały utwór utrzymany jest w spokojnym, niezwykle dostojnym tempie, z mocarnymi, prawie blacksabbathowymi riffami. Kolejny utwór, "Claimed", utrzymany jest w podobnym tempie, z równie ciężkimi partiami gitary, i tylko oszczędne fortepianowe akordy nieco "zmiękczają" brzmienie. Pewne ożywienie wnosi "No Mean Monster" z surową i wyraźną linią basu. "When Jesus Comes To Save The World Again" to bez wątpienia najciekawszy utwór na płycie. Niesamowity klimat - mroczny i tajemniczy, z powoli snującą się melodią i dynamicznymi wstawkami. Dużym atutem jest gitara akustyczna, wygrywająca temat przewodni, którą dzielnie wspiera slide. Słucha się tego świetnie, kawałek jest mocno wciągający i intrygujący zarazem. Spokojnie mógłby trwać nawet kilkanaście minut i raczej by się nie znudził.

Trudno znaleźć na płycie jakiś jeden, superprzebojowy utwór. Gdyby jednak mocno się uprzeć, "Radio" miałby tu spore szanse. Najdłuższy, bo trwający aż 7:20 "Time And Tide", charakteryzuje się niezwykle oszczędną aranżacją. Moim zdaniem, jest tu wręcz zbyt ascetycznie, choć to z pewnością materiał, z którego można byłoby zrobić mocną, znacznie ciekawszą rzecz. Sporo przestrzeni, niezwykle łagodne gitary i dudniący bas, ale to jednak za mało, by przez tak długi czas utrzymać zainteresowanie słuchacza. "Lifeboat" jest chyba najmocniejszy na albumie, chociaż nie tak mocny jak choćby "Liar" z poprzedniego krążka. "The Toast" to prawie klasyczny, żwawy rock’n’roll, zainspirowany naszym wschodnioeuropejskim zwyczajem wznoszenia toastów. "Watch You Back" to kolejny utwór z zadatkami no coś więcej, ale aranżacja i produkcja jakaś taka niezbyt adekwatna. Fajnie bujający song pocięty został wprowadzającymi niepotrzebne zamieszanie, dziwnymi podziałami rytmicznymi, które tylko zakłócają odsłuch i zwyczajnie burzą tempo.

Na płycie Nazareth nie mogło zabraknąć ballady. Takim utworem jest fortepianowy "Butterfly", poświęcony pamięci zmarłej kilka lat temu matki Pete Agnew'a. Delikatna, niezwykle urokliwa, a przy tym bardzo prosta partia fortepianu, liryczna gitara oraz perkusja grana miotełkami tworzą niesamowity klimat. Piosenka ta z pewnością podtrzyma famę Nazareth jako speców od ciekawych rockowych ballad. W mojej ocenie może on stać się najczęściej odtwarzanym w radio utworem z recenzowanego krążka; oczywiście, pod warunkiem, że odpowiedzialni za radio-repertuar redaktorzy odważą się w ogóle po niego sięgnąć. Płytę zamyka dynamiczny, mocno gitarowy "Sleeptalker".

"Big Dogz" charakteryzuje się niezwykle oszczędną i surową produkcją. Nie jest ona tak wygładzona i wypieszczona, jak na "The Newz", zgodnie z przyjętym założeniem. Ma to z pewnością swój urok i w wielu utworach się sprawdza. Mam jednak wrażenie, że dźwiękowo bywa zbyt "pustawo". Niby fajnie, bo jest sporo przestrzeni, ale z drugiej strony chwilami ta "prostota" jest zbyt przesadzona i, jeśli o mnie chodzi, czegoś mi tam jednak brakuje. To trochę tak, jakby groźnym psom szczerzącym się z okładki, powyrywać kły albo przynajmniej umieścić je za wysoką i mocną siatką. Niby potencjalnie w dalszym ciągu są groźne, jednak i tak przecież krzywdy nam nie zrobią.

Zagorzałym fanom Nazareth płyta zapewne przypadnie do gustu. Ja wolę jednak ich poprzednie dzieło - "The Newz".         

Robert Trusiak